Przypomina sobie słowa Złotka i dyskretnie sprawdza ręką, czy spod sukienki nie wystają majtki. Są niemal tuż pod jej rąbkiem – i tak ma być. Najwyżej nie będzie się schylać. Nie ma potrzeby. Rzuca okiem na Marysię i Patrycję: „…ubrały się jak wsiury”, myśli zadowolona.
Didżeje – dziś jest ich trzech – za swoimi konsoletami już ruszyli, jak parowa lokomotywa i gnają, porywając cały budynek dyskoteki, który aż drży od mocy techno i dyszy jak potężny wieloryb. Stroboskopy migają w kolorach fioletu, błękitu i czerwieni. Już tańczą pierwsze pary i pierwsze samotne dziewczęta. Chłopcy jeszcze wciąż stoją pod ścianami i obserwują. W rytmicznym pulsowaniu czerni i światła niewiele można zobaczyć, ale wzrok bywalców już się z tym oswoił, już umie wyłowić „dobry towar”.
– Są – mówi gorączkowo Marysia.
– Kto? – pyta Ewa.
– Tych trzech z zielonego renault.
– Byliby w sam raz dla nas – mówi marząco Patrycja. Ewa nie odróżnia marek samochodów, ale tych trzech pamięta. Są tu co najmniej raz w miesiącu i wszystkie dziewczyny wodzą za nimi oczami. Wyróżniają się ubiorem, nonszalanckim zachowaniem i taksującym wzrokiem, z jakim obserwują tańczące dziewczyny. Rzadko tańczą, ale robią to świetnie, inaczej niż miejscowi. Prawie nie rozmawiają. Głośno się śmieją. Niekiedy zapraszają którąś z dziewcząt na piwo. Wychodzą wcześnie, robiąc wrażenie znudzonych, ale często zabierają dziewczyny do samochodu. „Mnie nie zaproszą”, myśli Ewa.
Patrycja i Ewa nie czekają, aż ktoś poprosi je do tańca. Na szczęście, nie muszą czekać. Można tańczyć bez partnerów. Do Marysi uderzył jeden z tutejszych chłopców, poszła, ale tańczy z niezadowoloną miną. To tylko obsługa stacji benzynowej, może go będzie stać na coca-colę i frytki, ale na szampana już nie. Ani nawet na bigos nad ranem. A randki z nim nie mają przyszłości.
Koło jedenastej dyskoteka dygocze od rosnącej wciąż mocy techno i Ewa ma uczucie, że gdy wybije dwunasta – budynek naprawdę pofrunie do raju. Tańczy prawie bez przerwy, ledwie dostrzega doskakujących, co jakiś czas partnerów, nie zwraca na nich uwagi – nie zasługują na uwagę – a tańcząc, wpatruje się w didżeja i modli się całą sobą:
– Weź mnie na podium… weź mnie na podium… pokażę, co umiem, a umiem dużo…
Didżej nie wybiera przypadkowych dziewcząt. Jego oczy, unosząc się znad konsolety, bezbłędnie wyłuskują z tłumu te najbardziej wpadające w oko, które po wejściu na podium zostaną powitane przez pełne aprobaty oklaski i dopingujące okrzyki. Ich ciała obiecują więcej, ich dekolty są głębsze, nogi dłuższe, ruchy erotyczne. Nauczyły się tego, oglądając w telewizji reklamy dżinsów i telefonów komórkowych, MTV lub Vivę, trenowały w domu przed lustrem i czekały na swoje pięć minut. Didżej zmienia je szybko. Odchodzą spocone, z rozsypanymi kunsztownymi fryzurami, z rozmazanym makijażem i wpadają w tłum, w którym już ustawia się do nich kolejka chętnych do tańca, do postawienia piwa, coca-coli, szampana, do umówienia się na randkę. Na podium wchodzą następne, pełne gotowości i nadziei.
– Wszystko widzę… wszystko czuję… łapię wasze prądy… wiem, czego chcecie… czekacie na Dziewczynę Dwudziestego Pierwszego Wieku… Szukamy… patrzymy… widzimy… Już wiemy, kto to… za kwadrans wezwiemy ją na podium. o północy oblejemy szampanem… Szukajcie, a znajdziecie…! – didżej dyszy do mikrofonu, chrypi, sapie, a napięcie wciąż rośnie.
„Już ja mają, już wiedzą, która. Upatrzyli ją sobie, albo jej facet dał didżejowi kasę. A ja nigdy nie wyjdę na podium. Nigdy nic się nie zmieni”, myśli Ewa i chce się jej płakać. Perfumy Chanel nie pomogły, obcięcie sukienki też nie. Nic nie jest w stanie pomóc. Znowu, od drugiego stycznia, dzień będzie płynąć za dniem, wszystkie takie same.
„Zestarzeję się, sprzedając u Grubego ser, chleb, mleko i proszki do prania, wyjdę za mąż za tego, który mnie zechce, bo ten, o którym marzę, nigdy się nie zjawi. Będę jak mama, jadła, tyła i oglądała telewizję przez resztę życia”.
– Dziewczyna Dwudziestego Pierwszego Wieku! Wszystkie światła na nią! – ryczy didżej. Wielki punktowy reflektor już szuka, rzucając srebrzyste, mocne światło na salę i wędrując po tańczących. Dziewczęta, których dotknął jego promień, piszczą, wierząc, że smuga światła już na nich zostanie, naznaczając je wyjątkowością w tę niezwykłą noc – ale snop światła wędruje dalej, omiata tańczących i płynie przez rozległa salę. Wszyscy krzyczą, klaszczą i czekają. Ewa powstrzymuje łzy i dołącza do okrzyków i braw.
– Zajebiście… zajebiście… zajebiście! – krzyczy jej do ucha Marysia, używając określenia, które wyczerpuje wszystko, co Marysia czuje. Promień reflektora liznął ją i pomknął dalej… wrócił… przesunął się na sąsiednią dziewczynę… przemknął po Marysi… wrócił… odbił się od Ewy i popłynął ku Patrycji… wrócił… Sala ryczy, brawa narastają, Ewa usiłuje usunąć się, by nie przeszkadzać światłu, aby wyszukało tę Jedyną. Światło mknie za nią.
– Dziewczyna Dwudziestego Pierwszego Wieku! Na podium! – wrzeszczy didżej do mikrofonu.
Ewa stoi nagle sama, wszyscy się od niej odsuwają, a światło otula ją od stóp do głowy i tak trwają przez kilka sekund.
„To pomyłka”, myśli wstrząśnięta. „Niemożliwe. To nie ja”.
Stoi oszołomiona i pełna tremy. Spełniło się to, o czym marzyła, ale jeszcze w to nie wierzy i nie wie, co ze sobą zrobić. Stoi, schwytana w światło reflektora jak ćma („Nasze mazurskie ćmy”, myśli nagle i nie wiadomo czemu przypomina sobie zapomniane wakacje z tatą, gdy była dzieckiem).
– Ewa… – syczy Marysia. – Dajesz ciała, jak słowo! Rusz się! Na podium!
„Nigdzie nie idę, bo się wygłupię. Skompromituję. Przecież to nie ja”, myśli Ewa.
– Daj czadu! Nie bój się, daj czadu, pokaż, na co stać takie dziewczyny jak my! Nie jesteśmy gorsze od tych kurw z miasta! – dyszy jej do ucha Patrycja.
– Szpaler dla Dziewczyny Dwudziestego Pierwszego Wieku! – ryczy didżej i wszyscy posłusznie się rozstępują.
Ewa doznaje dziwnego uczucia rozdwojenia, widzi siebie, jak idzie wąskim przejściem wśród tancerzy, wciąż prowadzona smugą mocnego światła. Powoli prostuje plecy, podnosi głowę, wydłuża krok, dostosowując go do rytmu techno.
Wszystko, wszystko jest dokładnie tak, jak sobie wymarzyła. Zamyka oczy i stojąc na podium, w snopie ostrych świateł reflektorów, powoli zaczyna poruszać się w pulsującym rytmie techno. „Zatańczę tak, że Jezu… o Boże, jak ja zatańczę!”
– Pięć minut do północy! – krzyczy didżej.
– Pięć minut do północy. Wyjmę szampana z lodówki – mówi matka.
– Ale ja nie chcę szampana. Po szampanie jest mi niedobrze – przyznaje się Złotko. – Zawołam tatę. Tata z tobą wypije. I nie chcę, żeby tata był sam o północy.
– a czy on chce być z kimś? Jemu wystarczają książki i ta okropna muzyka – mówi matka.
Ale na schodach słychać znajome szuranie-człapanie, zatem taty nie trzeba wołać. Pojawia się w swoim ulubionym, dziurawym na łokciach swetrze i w spodniach wypchanych na kolanach i tyłku.
– Północ? – pyta.
– To nie tylko północ. Nie północ! Północ jest codziennie! Zaczyna się dwudziesty pierwszy wiek, ale ciebie to nic nie obchodzi! – woła matka i Złotko widzi, że jej oczy robią się wilgotne. Mama zaraz zacznie płakać, ale to nic. Mama często płacze o byle co.
– Wypijmy za to, żeby w życiu Ewy coś się zmieniło. Nie mogę patrzyć, jak się marnuje. Komuś z tej rodziny musi w końcu się udać! – krzyczy matka i wypija duszkiem zawartość swojego kieliszka.
Читать дальше