– Tata się boi? – pyta mała Ewa.
– Nie. On tylko tego nie lubi – mówi nerwowo mama, nie odrywając oczu od ekranu.
– Proszę podać nazwisko panieńskie żony Mozarta – czyta pytanie blondynka i znowu się uśmiecha.
– Boże, Boże… – wzdycha mama. – Co on wie o żonach… On coś wie tylko o tych opusach i menuetach. On zawsze wie to, co nikomu do niczego nie jest przydatne.
Tata wie. Goście w studiu telewizyjnym klaszczą, blondynka radośnie się uśmiecha, a tata nadal ma smutny i spłoszony wyraz twarzy.
– Dlaczego on to robi, skoro nie lubi? – pyta mała Ewa, lecz mama nie odpowiada.
„Nie znosiłam oglądać taty w telewizorze. Dlaczego?”, uświadamia sobie teraz Ewa i coraz wolniej wyciera talerze, które i tak będą mokre, bo zabrakło suchych ścierek. Wszystkie leżą w łazience, w koszu z brudną bielizną. Nie można zrobić prania, bo z pralki cieknie; pękł wąż i nie ma kto go wymienić („Przyjdzie hydraulik i za dziesięć minut roboty weźmie sto złotych. W normalnych domach takie rzeczy naprawiają mężczyźni, w naszym domu nie ma mężczyzn”, mówi z pretensją mama). Sterta brudów rośnie od Bożego Narodzenia.
– …i nawet na podłogi nie starczyło. Wszyscy dokoła mają dębowe parkiety lub choćby panele, a my tę okropną wykładzinę. A łazienka? Plastikowa tapeta zamiast kafelków, stara wanna zamiast kabiny prysznicowej – mówi z wyrzutem matka. – i co? Zarobisz chociaż na wykończenie schodów? Ile masz? Osiem stówek na rękę? a cztery z nich puszczasz na łachy, colę i dyskotekę?
– Dostanę podwyżkę – warczy Ewa.
– Ile? Ile da ci ten twój grubas? Pięć dych?
– Otworzył drugi sklep, a niedługo będzie miał sieć, zobaczysz.
– Ciekawe, skąd weźmie kasę. I ciekawe, skąd ją ma, głupi komuch. Pamiętam go z tamtych lat – mówi matka, tłukąc w zlewie garnkami.
– Pieprzyć to. Mnie nie obchodzą wasze porachunki. Komuch, nie komuch, tata też był w partii, a ja wszystkie wasze partie i tak mam w dupie! – oznajmia Ewa, rzucając ścierkę na blat i ruszając ku drzwiom.
W drzwiach mija się z ojcem, który wolno człapiąc, skrzętnie usuwa się Ewie z drogi. Nawet trzaśniecie drzwi nie zagłuszy matki, z jej wiecznym krzykiem:
– …gdybyś miała maturę, nie tkwiłabyś w prowincjonalnym sklepie jako ekspedientka! a tata nie był komuchem! Był tam przez przypadek! Rozumiesz? Jan, Powiedz coś! No, powiedz! Powiedz, że to przypadek!
Poszła sobie. Gówno ją obchodzisz ty, ja, Złotko… i w ogóle cały dom.
Ojciec stoi na środku kuchni, usiłując sobie przypomnieć, po co przyszedł. Po herbatę?
– Przypadek – powtarza tak, jakby się zastanawiał, jakby na końcu tego słowa zabrzmiał niewidoczny znak zapytania.
Przypadek:
– …gdyby było nas tam więcej, takich jak pan i ja, to ta partia byłaby lepsza. Dlatego nie wolno stać z boku. Nie panu. Będzie pan artystą, artyści muszą zmieniać świat. Świata nie da się zmieniać, stojąc tyłem do rzeczywistości, obojętne, jaka by ona była. Trzeba w nią wejść.
Głos profesora jest dźwięczny, miękki, omotuje Jana jak babie lato późnym wrześniem, a pan profesor jest Ważną Figurą w wyższej szkole muzycznej w Krakowie. Jan chce ją ukończyć i zostać wirtuozem.
– Ale mnie polityka tak mało obchodzi, panie profesorze – mówi dwudziestojednoletni Jan.
– Tu nie chodzi o politykę, tylko o prostą uczciwość. Wobec kraju. Wobec siebie. Wobec mnie. No, to jak, drogi Janie? Chcemy cię wystawić do konkursu chopinowskiego. Jesteś wśród kandydatów, a jest ich oprócz ciebie kilkunastu, spośród was wybierzemy trzech. Kogoś muszę poprzeć. Więc jak?
– Zrobię tak, jak sobie życzy pan profesor. „Dlaczego? Dlaczego mam tak zrobić? Dlaczego nie umiem odmówić?”
– Ale marksizm, panie profesorze… Nic o nim nie wiem.
– a któż by się przejmował marksizmem! – wybucha śmiechem profesor. – Nikt nic o nim nie wie poza paroma powszechnie znanymi zwrotami! Na przykład: cel uświęca środki…
– To jezuici. Ignacy Loyola – ostrożnie mówi Jan. Profesor wybucha zaraźliwym śmiechem:
– i widzisz? Mówiłem? Tamto było chyba o tym, że kto posiada środki produkcji… cholera… nie pamiętam, a należę. No to jak? Będziemy tam razem?
– Będziemy – mówi niepewnie Jan, zastanawiając się, co powiedzą rodzice.
– Nikt nigdy w naszej rodzinie… – zaczyna tata, ale macha ręką i wychodzi z pokoju.
– Po co ci to? Przecież ty będziesz pianistą. Artyści powinni być ponad tym. Czy to ci w czymś pomoże? – pyta mama.
Pomogło. Nie został pianistą, nie ukończył szkoły muzycznej, a w domu kultury, w którym otrzymał pracę instruktora ogniska muzycznego, nie pytano o dyplom, tylko o przynależność.
– Należy do…? – spytał kadrowiec.
– PZPR – wymamrotał.
– Ooo…! – ucieszył się kadrowiec. – Tu niewielu należy, więc poprawi pan statystykę. No to ma pan tę robotę.
– Przypadek, cholera… Całe nasze życie to przypadki – mruczy Ewa i rusza po schodach do swojego pokoju.
Schody:
są betonowe, z upływem czasu wykruszyły się i pociemniały od brudu. Przynajmniej kilka razy w roku matka, ojciec i Ewa mówią sobie, że je naprawią i wykończą. Wyłożą drewnem, dobudują balustradę. Rzeźbioną. I zrobią ceglany kominek w holu, tuż pod schodami, bo tam jest dla niego idealne miejsce. Zrobią to, gdy mama wygra w totolotka, gdy Ewie trafi się nowa, wspaniała praca lub gdy wyjdzie dobrze za mąż, gdy tata dostanie premię na poczcie (domu kultury już nie ma, ogniska muzycznego też nie, a o prywatnych lekcjach szkoda gadać, bo przecież sprzedali fortepian). Albo gdy tata zagra w „Milionerach”. Ale czas płynie i nic się nie zmienia, tata nie chce grać w „Milionerach”, a ze schodów odpadają kolejne fragmenty betonu i tynku.
– Nie spędzę tu całego życia, o, nie – zarzeka się Ewa, otwierając szafę i z nienawiścią przegląda swoje ciuchy.
– No to gdzie idziesz na sylwestra? – pyta mama, wsadzając głowę w uchylone drzwi.
Ewa, bliska płaczu, rozbebesza szafę. Żaden z ciuchów nie jest odpowiedni na tę wyjątkową noc. Złotko asystuje jej, pełna dobrej siostrzanej woli.
– A to? To jest fajne…
– Pytam, gdzie idziesz. I z kim – powtarza matka. – Mam prawo wiedzieć.
– A gdzie mogę iść? Na dyskotekę. Z Patrycją i Marysią.
– A chłopcy? Jacy chłopcy idą z wami? Kto się wami zaopiekuje? – docieka matka.
– To już nie te czasy! Wszędzie można iść bez chłopaków! Nawet tańczy się bez nich! – woła Ewa, wyrzucając na podłogę kłąb zmiętych ciuchów.
– Myślisz, że nie wiem? – obrusza się matka. – Tańczyłam rock and rolla ! Nie jestem taka stara, jak ci się wydaje!
Ewa parska złym, obraźliwym śmiechem. Matka tańczyła rocka… Co za bzdury!
– A to? – pyta cierpliwie Złotko, podnosząc kusą spódniczkę z aksamitu. – Byłaś w tym taka ładna w zeszłym tygodniu.
– w zeszłym tygodniu! Nie rozumiecie, że na sylwestra trzeba coś ekstra? Coś nowego! Bo sylwester to jedyna taka noc!
Na sylwestra nie siedzi się w domu, jak mama, jak tato i nie rozpamiętuje się tego, co nie udało się w minionym roku – i we wszystkich minionych latach. Na sylwestra idzie się między ludzi, tam gdzie migają kolorowe światła, gdzie wielka sala przystrojona jest balonikami, na głowy tańczących sypie się deszcz konfetti, a o dwunastej w nocy przyszłość wydaje się fantastyczna.
– Sylwester… – uśmiecha się matka z pobłażliwą goryczą. – Kiedyś zrozumiesz, że wszystkie są takie same. Nawet gdy mija stary wiek i zaczyna się nowy. Takie same.
Читать дальше