„Chodźmy do mnie. Mam dwa pokoje”.
„Nie. Poczekam tutaj”.
„Jak pani chce”.
Poszedł do bufetu i przyniósł sobie kufel piwa.
„Myślę, że nie jest pan A. Mosem. To znaczy tym, który mi się śnił. Musiałam się gdzieś pomylić. Może to inne miasto, nie Częstochowa”.
„Może”.
„Będę musiała znowu szukać”.
Mężczyzna gwałtownie postawił kufel na stole, aż wylało się trochę piwa.
„Szkoda, że nie poznam rezultatów”.
„Ale głos ma pan podobny”.
„Chodźmy do mnie. Prześpi się pani na łóżku, a nie przy stoliku w barze”.
Widział, że się zawahała. Bez tego koszmarnego tuszu na rzęsach wyglądała młodziej. Zmęczenie rozpuściło wizerunek prowincjonalnej pańci.
„Chodźmy”, powtórzył, a ona wstała bez słowa.
Wziął jej bagaż i ruszyli z powrotem pod górę, pustą już ulicą Sienkiewicza.
„I co było jeszcze w tym śnie?”, zapytał, ścieląc jej wersalkę w dużym pokoju.
„Już mi się nie chce o tym mówić. To nieważne”.
„Napijemy się piwa? Albo wódki na dobry sen? Mogę jeszcze zapalić?”
Przytaknęła. Zniknął w kuchni, a ona po chwili wahania podeszła do maszyny. Zanim jeszcze przeczytała tytuł jakiegoś wiersza, zaczęło jej bić serce. Tytuł brzmiał: Noc w Mariandzie. Stała nad maszyną jak sparaliżowana. Za jej plecami, w kuchni pobrzękiwał szkłem Amos z jej snu, żywy, ciepły, szczupły mężczyzna o zaczerwienionych oczach, ktoś, kto wszystko wie i wszystko rozumie, kto wchodzi w ludzkie sny, sieje tam miłość i niepokój, ktoś, kto porusza światem, jakby świat był kurtyną którą zasłania się jakąś inną prawdę, prawdę nieuchwytną bo nie podpartą rzeczami, zdarzeniami, niczym trwałym.
Dotknęła drżącym palcem klawisza.
„Piszę wiersze”, powiedział za jej plecami. „Wydałem nawet tomik”.
Nie mogła się odwrócić.
„No, proszę, niech pani siada. Teraz to już nie ma znaczenia. Jadę do wolnego świata. Napiszę do pani, jak mi pani da adres”.
Usłyszała jego głos tuż za sobą po lewej stronie.
„Podoba się pani? Czyta pani poezję? To tylko szkic, jeszcze go nie skończyłem. Podoba się pani?”
Spuściła głowę. W uszach dudniła jej krew. Dotknął delikatnie jej ramienia.
„Coś się stało?”, zapytał.
Odwróciła się do niego i zobaczyła wpatrzone w siebie ciekawie oczy. Poczuła jego zapach – papierosów, kurzu i papieru. Przytuliła się do tego zapachu i stali tak bez ruchu kilka minut. Jego ręce uniosły się i zawahały przez chwilę, a potem zaczęły ją gładzić po plecach.
„A jednak to ty, znalazłam cię”, powiedziała szeptem.
Dotknął palcem jej policzka i pocałował ją.
„Niech ci będzie”.
Wsunął palce w jej tlenione włosy i przyssał się do jej ust. Potem pociągnął ją na wersalkę i zaczął rozbierać. Nie podobało się jej to, było zbyt gwałtowne, nie czuła przyjemności, ale to miało być jak ofiara.
Musiała na wszystko pozwolić, więc wysuwała się z garsonki i bluzki, i pasa do pończoch, i biustonosza.
Jego chuda klatka piersiowa przesunęła się przed jej oczami – sucha i kanciasta jak kamień.
„No to jak mnie słyszałaś w tym śnie?”, zapytał rozdyszanym szeptem.
„Mówiłeś mi w uchu”.
„W którym uchu?”
„W lewym”.
„Tutaj?”, zapytał i wsunął jej język do ucha.
Zacisnęła powieki. Już się nie mogła uwolnić. Było za późno. Przygniatał ją całym ciężarem ciała, dopadł ją penetrował, przebijał. Ale skądś wiedziała, że tak właśnie musi być, że najpierw trzeba dać Amosowi to, co mu się należy, żeby potem jego samego móc zabrać ze sobą i posadzić przed domem jak roślinę, jak wielkie drzewo. Dlatego poddała się temu obcemu ciału, a nawet objęła je niezdarnie rękami i włączyła się w rytmiczny dziwaczny taniec.
„Niech cię szlag”, powiedział potem mężczyzna i zapalił papierosa.
Krysia ubrała się i usiadła przy nim. Nalał wódki do dwóch kieliszków.
„Jak ci było?”, spojrzał na nią krótko i wypił wódkę.
„Dobrze”, odpowiedziała.
„Chodźmy spać”.
„Teraz?”
„Jutro masz pociąg”.
„Wiem”.
„Trzeba nastawić budzik”.
A. Mos powlókł się do łazienki. Krysia siedziała bez ruchu i przyglądała się świątyni Amosa. Ściany były pomalowane na pomarańczowo, ale w zimnym świetle jarzeniówek stawały się nieprzyjemnie sine.
W miejscu gdzie od ściany odstawała słomiana mata, widać było bardziej jaskrawy kolor pomarańczy.
Wydało jej się, że świecił, że raził w oczy. Przy oknie wisiała okopcona papierosowym dymem firanka, a po prawej stała opustoszała meblościanka z maszyną do pisania, w której tkwiła Noc w Mariandzie.
„Dlaczego mnie pokochałeś?”, zapytała go, kiedy wrócił. „Czym się różnię od innych ludzi?”
„Ty jesteś walnięta, jak Boga kocham”.
Znowu miał na sobie tę rozłażącą się na piersiach pasiastą piżamę.
„Co to znaczy, że jestem walnięta?”
„Jesteś wariatka. Odbiło ci”.
Nalał sobie kieliszek wódki i przechylił go jednym haustem. Powiedział:
„Przyjechałaś do nieznajomego faceta przez pół Polski. Opowiedziałaś mu swój sen i poszłaś z nim do łóżka. To tyle. Jesteś walnięta”.
„Dlaczego mnie zwodzisz? Dlaczego nie przyznasz się, że jesteś Amosem i wiesz o mnie wszystko”.
„Nie jestem żadnym Amosem. Nazywam się Andrzej Mos”.
„A Mariand?”
„Jaki Mariand?”
„Noc w Mariandzie. Co to jest Mariand?”
Roześmiał się i usiadł przy niej na krześle.
„To knajpa na Rynku. Przychodzą tam wszystkie miejscowe menele i piją wódę. Napisałem o tym wiersz.
Wiem, że jest marny. Pisałem lepsze kawałki”.
Patrzyła na niego z niedowierzaniem.
Powrotna podróż była pełna trzasku zamykanych drzwi – trzaskały drzwi do nocnego pociągu, drzwi przedziałów, ubikacji dworcowych, autobusów. W końcu głucho trzasnęły drzwi wejściowe do domu. Krysia rzuciła torbę i położyła się na łóżku. Spała cały dzień. A gdy wieczorem zaniepokojona matka zawołała ją na kolację, Krysia zapomniała, że gdziekolwiek wyjeżdżała. Sen, jak gumka, wymazał całą podróż. Którejś z następnych nocy Krysia usłyszała w swoim lewym uchu znajomy głos: „To ja, Amos, gdzie byłaś?”
„Jak to, nie wiesz, gdzie mogłam być?” „Nie wiem”, odpowiedział. „Czy nie wędrujesz razem ze mną?” Głos zamilkł, Krysi wydało się, że to milczenie było wyrazem jakiegoś zawstydzenia. „Nigdy nie odchodź tak daleko”, odezwał się w jej uchu po chwili. „Co to dla ciebie znaczy daleko?”, zapytała go ze złością. Chyba wystraszył się tego tonu, bo umilkł, a Krysia musiała się obudzić.
Po tej wyprawie do Częstochowy nic już nie było takie samo jak przedtem. Ulice w Nowej Rudzie wyschły, zalało je słońce. Dziewczyny ustawiały na biurkach bukiety z forsycji. Schodził lakier z paznokci, u nasady tlenionych włosów pojawiły się ciemne odrosty i popychały jasne końcówki ku ramionom. W południe otwierano wielkie okno w sali bankowej i płynął przez nie gwar z ulicy – głosy dzieci, smugi hałasu samochodów, nagły pośpieszny stuk damskich szpilek, trzepot skrzydeł gołębi. Wychodziło się z pracy z przyjemnością. Wąskie uliczki kusiły, żeby się nimi przejść, popatrzeć w twarz ludziom, zapamiętać jakiś szczególny podwórkowy pejzażyk. Zapraszały kawiarnie, zadymione przestrzenie pełne ciekawych spojrzeń i leniwych rozmów. I dalej: nieśmiertelność kaw parzonych w szklankach, dzwonkowaty dźwięk aluminiowych łyżeczek.
Читать дальше