Ale tak to już jest. Zawiązki dzieci powstawały w nich i tak, bo ich ciała miały gdzieś takie pytania i wojnę. Co miesiąc rodziły się w jej jajnikach, niepełne, połowiczne istoty; i w jego podbrzuszu produkowały się miliony istnień. I czasem zdarzało się, że te zawiązki łączyły się w jej macicy, ale ona nie chciała ich nosić ani karmić, ani pielęgnować, więc tajemniczo obumierały i zmywały je wodospady krwi. A ona święcie wierzyła, że świat jest poddany jej woli, że gdy się czegoś nie chce, to to się nie stanie, a gdy się zechce – to to będzie.
Więc choć sami o tym nie wiedzieli, tworzyli istoty bezcielesne, niepełne, niedokończone, bez korzeni w ziemi, jak nasiona dmuchawca. A przez to, że owe byty nie mogły zapuścić korzeni w ciele, nie zamieszkał w nich żaden Bóg. Były puste. Krążyły wokół ich domu, pałętały się po powietrznych przestrzeniach bajecznego ogrodu, zaglądały przez szyby, mościły się w szklankach, które oni podnosili do ust, i spływały do wnętrza ich ciał, uporczywie poszukując miejsca, by zasiać się samemu i wzrosnąć. Było ich mnóstwo i towarzyszyły im wszędzie, gdziekolwiek szli, jak rozedrgane, niespokojne aureole. Czas wtedy miał ruchliwą naturę rtęci. Codziennie przyjeżdżali do miasta obcy i zaraz kierowano ich do opuszczonych mieszkań. Miasto nie mogło istnieć niezamieszkane. Praca czekała na każdego, kto tylko chciał pracować. Szkoły potrzebowały nauczycieli, sklepy – ekspedientów, kopalnie błagały o górników, ratusz o urzędników. Powstał Blachobyt, przedsiębiorstwo pełne hal magazynowych, bocznic kolejowych, budynków, domów przy rynku, fabryk części do maszyn i tkalni lnu. Więc codziennie pociąg wypuszczał z siebie wymiętych podróżą osadników, którzy zapełniali poczekalnie w urzędzie, potem z papierami w ręku szli na kwatery. Trudno się było w nich rozeznać, zwłaszcza że mówili różnymi odmianami polskiego – albo z poznańskim pochyłym zaśpiewem, albo z góralskim przydechem, który jej wydawał się taki wulgarny, albo z zabuską melodią która jemu na zawsze już kojarzyła się z dzieciństwem.
Kiedyś, na samym początku, dokwaterowano im („na razie”, powiedzieli w urzędzie, gdy oburzony zadzwonił z pretensjami) dwie kobiety. Przyjechały z Zachodu, prosto z obozu, gdzieś pogubiły rodzinę. Wiedzieli, że były w obozie i że wróciły do Polski, żeby żyć normalnie, więc podjęli je kolacją z winem i z twarzami poważnymi. Ona włożyła ciemną sukienkę, żeby niczym zdecydowanym lub nie daj Boże krzykliwym nie urazić ich uczuć.
Ale one, te siostry, bliźniaczki, jak się okazało, wyglądały całkiem dobrze. Może te włosy obcięte krótko mogły się kojarzyć niedobrze i zęby byle jakie, jak u starych ludzi, i jeszcze szczupłość ich ciał. Obie miały garsonki przerobione z pasiaków – obcisłe spódniczki tuż za kolano i do tego żakiet z baskinką przewiązany skórzanym paskiem. Oficerki były wyglansowane tak, że odbijały słońce. I te krótkie, odrastające włosy, zaczesane z brylantyną na przedziałek, jakby były cyrkówkami, które chodzą po linie w obcisłych trykotach. Były identyczne.
Patrzyła na nie z góry, gdy z tekturową walizką wchodziły do domu, i podziwiała ich szyk. Jedna miała na imię Liii, a druga jakoś podobnie. Wieczorem siedzieli i myśleli, że będą musieli słuchać tych wszystkich okropieństw, ale one wcale nie wyglądały na przerażone czy chociażby przybite. Żartowały cały czas, a na ich pociemniałych twarzach czerwono błyskała szminka. Ona z niesmakiem skonstatowała, że zachowują się kokieteryjnie, jakby wróciły z wycieczki. Z bliska zobaczyła, że na pasiakach zrobiły ręcznie francuskie zaszewki, które z chudości ich ciał czyniły elegancję.
Kiedyś potem, gdy pozwoliła im skorzystać ze swojego Singera, w przypływie wdzięczności czy chęci zbliżenia, rozpięły guziki bluzek i pokazały jej skórę – ich ciało było całe w bliznach. „Eksperymenty”, powiedziała jedna z nich. „Robili na nas eksperymenty”. „Myśleli, że mamy jedną wspólną duszę”, dodała druga i obie się roześmiały. Poczuła się zażenowana i nie wiedziała, co odpowiedzieć.
Mieszkały u nich miesiąc, zaokrągliły się, niemal rozkwitły. Chodziły do urzędu i załatwiały sobie pracę. Słyszeli wieczorami strzępki ich pospiesznych, telegraficznych, jak to u bliźniaczek bywa, rozmów. Któraś z nich krzyczała przez sen, a może obie, bo głosy miały nierozróżnialne. W końcu jednak ruszyły do Warszawy szukać tej swojej rodziny przez ogłoszenia na murach i Czerwony Krzyż. Znowu więc mieli swój dom dla siebie. Dokupili poniemieckie pianino dobrej marki, którego nie trzeba było nawet stroić. Jeden klawisz, jedno d, był głuchy, dlatego każda melodia musiała być ułomna, łamała się na tym pustym dźwięku, co jego denerwowało. Ona jednak grała i tak, żeby pozwolić na odpoczynek wymęczonym od naklejania etykiet palcom.
Było pięknie. Trzeba było tylko uważać, żeby nie powiedzieć czegoś za głośno, za wiele. Nie komentować, nie oceniać, nie słyszeć zbyt wiele, nie patrzeć. To nie było trudne, kiedy się miało siebie nawzajem i ten dom, i pianino, i kwiaty w ogrodzie.
Potem, któregoś dnia, zrobiło się jakoś dziwnie. Bez ostrzeżenia. Pewnego dnia rano wszystko odrealniło się, pociemniało. Trwało to w sumie kilkanaście godzin -jeden cały dzień i dwie noce płytkich snów. Może spadło ciśnienie, może był jakiś wybuch na słońcu, o którym wiedzieli tylko astronomowie i ludzie u władzy. Od tego czasu oboje zaczęli zapominać, co robili cały dzień. Dni wydawały się im podobne jeden do drugiego, bliźniacze, jak Liii i jej identyczna siostra. Przepływ czasu widać było tylko po rosnących kupkach brudnej bielizny w łazience. Praca wymagała poświęcenia, trzeba było zapomnieć o wszystkim innym. On musiał teraz jeździć na delegacje do ministerstwa albo na Górny Śląsk załatwiać jakieś maszyny, technologie przerobu antracytu, na jakieś nie kończące się konferencje, szkolenia polityczne. Ona zaczęła studia farmaceutyczne, żeby już do końca naprawić to, co popsuła wojna, i umieć nadać każdemu lekarstwu nowe, polskie imię.
A potem wykryto jej na jajniku guz wielkości śliwki. Powiedzieli jej: „Musi się pani naświetlać kobaltem, a potem może i iść na operację. Zobaczymy”. Taka się poczuła marna z tym guzem, taka upośledzona, że pomyślała o dziecku. Że jednak chciałaby mieć dziecko. Pakowała mężowi garnitur, gdy miał wyjeżdżać, prasowała koszule i przygryzała wargi. Nic nie zauważał. Sama tłukła się do Wrocławia, potem zmęczona wracała. W domu było wiecznie zimno, jakby w pokojach wciąż padał śnieg, choć mówiło się, że po śmierci Stalina nastała odwilż.
Siedziała kiedyś na odkrytej werandzie i paląc papierosa grzała się w słońcu. Wtedy zobaczyła tego chłopca idącego ulicą. Wyglądał jak nie z tego świata – miał włosy długie do ramion, skórzaną kurtkę przed kolana i wojskowy plecak. Musiał poczuć na sobie jej wzrok, bo przystanął przy murku. Patrzyli tak na siebie przez chwilę i on ruszył dalej. Zaciągnęła się papierosem. Za kilka minut chłopiec znów był przy murku i poszedł do furtki.
„Mógłbym pani skopać ogródek”, powiedział. Podniosła się niespokojnie.
„Słucham?”
„Mógłbym pani skopać ogródek”, powtórzył i uśmiechnął się. Wyglądał jak dziewczyna. Mógł mieć z osiemnaście lat.
Zgodziła się. Pokazała mu, gdzie jest rydel, i patrzyła, jak zdejmuje kurtkę i podwija rękawy swetra. Kopał systematycznie; odwracał skiby i czerwona ziemia tłusto błyszczała w słońcu.
Wróciła do kuchni i zrobiła sobie herbatę. Przerzuciła kilka kartek w kalendarzu. Podeszła do okna – chłopiec siedział na murku i palił. Zobaczył ją w oknie i pomachał ręką. Cofnęła się w mrok kuchni.
Читать дальше