Wiem, że rzeczy, obojętnie, żywe czy martwe, zapisują w sobie obrazy, więc i ten aloes miałby w sobie jeszcze tamte słońca i niewiarygodnie oślepiające nieba i krople ogromnego deszczu, który bezszelestnie rozmywa niskie nadbrzeżne horyzonty. I każda część rośliny szczyci się tą świetlistą obecnością w sobie i powiela obraz słonecznej kuli, boga roślin, i sławi go po cichu na parapetach mojego domu. Wieczorem, gdy niosłam Marcie taką młodą-starą roślinę, pomyślałam, że nudno jest tak trwać i trwać. Że jedynym uczuciem właściwym roślinom może być tylko nuda. Marta zgodziła się ze mną i stawiając aloes na oknie, powiedziała:
– Gdyby śmierć była tylko zła, ludzie całkiem przestaliby umierać.
Wieczorem przyszli chłopi z sąsiedniego Piętna ubić z nami interes. Będzie ognisko. Trzymali za pazuchami butelki wódki, jakby to były białe czarodziejskie króliki, których sam widok sprawi radość światu. Stawiali je na prowizorycznym stole z tryumfem w oczach. Kroiłyśmy z Martą chleb i wyciągałyśmy ze słojów małosolne ogórki. R. nosił szklanki. Pan Bobol, któremu włosy od zeszłego roku urosły do ramion, powiedział:
– Dla kobiet będą drynki, kobiety nie piją czystej wódki.
Nie protestowałyśmy. Martwiłam się, żeby pokrojonych w ćwiartki pomidorów nie oblazły szczypawice, pełno ich pod każdym liściem.
Gości było trzech – pan Bobol, pan Żeżula, jego sąsiad, i pan Bronek, o którym wszyscy mówią „parobek”. Usiedliśmy na kłodzie drzewa przy ogniu; wódka polała się w ciszy ze ściśniętego gardła butelki. Mężczyźni wychylili pół szklanki, a my sączyłyśmy drynka, który smakował sokiem porzeczkowym Marty. Mówili o Człowieku z Piłą że go zwinęła policja za kradzież drewna z lasu. Przypomniała mi się wczesna wiosna i śnieg, i ciemności pobłyskujące latarkami. Złowrogi zgrzyt piły, grzmot padającego świerka. Nigdy nie zaczepiaj złodziei drewna, udawaj, że ich nie słyszysz i nie widzisz. Wszystkie drzewa są przeznaczone na ścięcie. Każdy, kto o tym nie wie, może dostać siekierą w łeb. Więc ile chcemy kubików na podłogę w pokoju? To jeszcze po jednym.
Tylko ten pan Bronek nie pił. W ciszy, który zapadła na jedną chwilkę, usłyszeliśmy jego poważny głos:
A wiecie, ile ja oddałem krwi? Nikt nie wiedział.
No niech panie powiedzą.
Dziesięć litrów? – odezwałam się z nieprzewidzianą odwagą.
Wszystkie twarze zwróciły się do pana Bronka. On uśmiechnął się, poruszył wargami, jakby cmokał.
No ile, Bronek? – poganiał go Bobol.
Szesnaście wiader krwi.
Pan Żeżula powiedział coś o kaszance i zapalił papierosa. Ile mogłoby być kaszanki z takiej ilości krwi. Ale pan Bronek, o którym wszyscy mówili „parobek”, choć przecież takie słowo nic już nie znaczy, nieśmiałym chrząknięciem domagał się podziwu. Lecz tylko Marta, miłosierna Marta, rozgarnęła patykiem żar i powiedziała:
– To bardzo wiele. To morze krwi.
Bobol zrobił nam następnego drynka. Wtedy dopiero zobaczyłam, że to prawie pełna szklanka wódki, kropla wody i trochę Marcinego porzeczkowego soku. Nie mogłam wstać.
Najbardziej zdumiało ich to, że wszystko było źle zorganizowane, ale czego można się było spodziewać: ledwie skończyła się wojna, jeszcze dymiły niektóre gruzy, gdy je mijali pociągiem, jadąc przez dwa miesiące krajem spustoszonym wojną. Pociąg stał całe tygodnie na zarośniętych trawą rampach. Między torami pasły się krowy. Rozpalali wtedy ogniska, a kobiety gotowały ziemniaczaną zupę. Nikt nie wiedział, dokąd jadą. Był wprawdzie kierownik pociągu, ale on zjawiał się rzadko i z tajemniczą miną powtarzał: jutro ruszamy. Kiedy jednak przychodziło jutro, pociąg stał dalej i nie wiedzieli, czy wyciągać spakowane pospiesznie garnki, znowu rozpalać ten ogień i obierać ziemniaki na kartoflaną zupę. Albo mówił, że czekają tam na nich całe wsie, puste murowane domy ze sprzętami, o jakich nie marzyli, że można tam mieć wszystko – wchodzisz i wszystko twoje. Więc młode kobiety, karmiąc dzieci piersią rozmarzały się o szafach pełnych jedwabnych sukienek, o skórkowych butach na obcasie, torebkach z pozłacanym zameczkiem, koronkowych serwetach i śnieżnych obrusach. I tak zasypiały z tym obrazem ludzkich dóbr pod powiekami, a kiedy się rano budziły, było zimno i mokro od rosy, bo wagony nie miały dachów, tylko deski, które ich mężowie przemyślnie zamienili w stropy.
Czasem znienacka pociąg ruszał i ci, co się zagapili, gonili go, biegnąc po torach i podciągając spuszczone spodnie. Kochankowie zostawali w stogach siana, zagapieni staruszkowie, odwróceni twarzą do obcych horyzontów, gubili się na tłocznych peronach, dzieci płakały po psach, które znaczyły nadaremno pobliskie drzewka. Trzeba było krzyczeć do maszynisty, żeby się zatrzymał. Bywało, że nie słyszał albo mu było po prostu spieszno, i potem trzeba się było szukać, nadganiać, prosić o podwiezienie żołnierzy, wypytywać w tymczasowych urzędach, zostawiać wiadomości na ścianach dworców. A najgorsze, że te pociągi nie miały punktów docelowych, żadnego przeznaczenia. Jedno było pewne – jechały na zachód. Skręcały na rozjazdach w jakieś lewo i w jakieś prawo, ale w sumie wychodziło na to, że sunęły za słońcem, ścigały się z nim.
Nikt nad tym nie panował: nie było żadnego państwa, władza dopiero śniła się sobie i pojawiała się nagle w nocy na peronach miasteczka, gdzie kazano im wysiadać.
Władza – był to człowiek w oficerkach, do którego wszyscy mówili „szefie”. Palił papierosy, jednego za drugim, jego wargi wydawały się rozmiękłe od dymu. Kazał im czekać, trwało to kilka godzin, aż usłyszeli stukot furmanek. Wynurzyły się z ciemności: konie były zaspane i smutne. Po ciemku załadowali się na te furmanki i ruszyli pustymi, wąskimi uliczkami w dół miasta. Hałas drewnianych kół był jak grzmot lecących samolotów, drżały od niego szyldy na sklepach. W ciemność osunęła się jakaś szyba i spadła na kamienie. Wszyscy drgnęli, a kobiety złapały się za serce. Wtedy stary Bobol uświadomił sobie, że wciąż się boi, że boi się bez przerwy od kilku lat. Ale to nic. Wojskowy gazik prowadził tę karawanę na przedmieścia, a potem wyjechali z miasta i sunęli brukowaną drogą w jakiejś dolinie – zaczęło świtać, więc wszystko widzieli. Po obu stronach rosły wzgórza, wysokie i cieniste. A pod nimi stały domy i stodoły, ale wszystkie nie jak we wsi, tylko jak folwarki – wielkie, ceglane. Oczy starego Bobola nie były przyzwyczajone do takich przestrzeni ani do takich domów, więc modlił się po cichu, żeby to nie było tutaj.
Skręcili pod górkę, przez most nad kamienistą wściekłą rzeczką i wdrapali się na pofałdowany płaskowyż. Po ich prawej stronie wschodziło słońce. Dopiero stąd było je widać, nie z dolin. Oświetlało dalekie góry i zapleśniałe poranną mgłą niebo. A wszystko poruszało się, falowało. Tym słabszym, jak kobietom i starcom, zrobiło się niedobrze, brało ich na wymioty, zwłaszcza że wszędzie było pusto i tak obco, aż komuś wyrwał się nawet szloch i przeleciało im przez głowy wspomnienie tamtych złotych, zielonych równin, które opuścili. Bezpiecznych i bożych. Nawet psy, które biegły przy kołach wozów, trzymały się blisko i nie zapuszczały w trawy i krzaki. Węszyły niespokojnie, ogony miały podkulone, sierść nastroszoną brudną i wynędzniałą od podróży.
Wreszcie z góry zobaczyli kilka domków rozrzuconych po dolinie, daleko od siebie. Gazik zatrzymał się i wyszedł z niego władza z papierosem w ustach. Z listy czytał nazwiska i pokazywał ręką: Chrobak tu, Wangeluk tu, Bobol – tam. Nikt się nie kłócił, nie protestował; władza i jego papieros byli jak palec boży -stanowili porządek i jakikolwiek miałby być ten porządek, z pewnością będzie lepszy od nieporządku. Podjechali pod chałupę. Wyglądała solidnie. Stodoła była do niej doczepiona, nie stała osobno, tak jak powinna. Małe podwórko wybrukowano szerokimi, płaskimi kamieniami. Kwitł bez. Siedzieli na furmance i nikt nie śmiał zejść pierwszy. Bobol splunął na ziemię i patrzył w okna domu. Szukał niespokojnie studni, ale nigdzie jej nie widział, może stała za domem. W końcu zjawił się gazik i zahamował tuż przy nich. „No już”, powiedział człowiek z papierosem. „Chodźcie, to już wasze”.
Читать дальше