– Artystą cyrkowym – powtórzył, jedząc przyniesione przez matkę na porcelanowym talerzyku wiśnie. – Jak opracuje kilka świetnych numerów da drapaka ze szkoły i każdy dyrektor cyrku przyjmie go z otwartymi ramionami, nawet bez świadectwa siódmej klasy, a Elka będzie jego asystentką.
– A strzelnica? A wybuchy? A broń? A porwanie statku? A powstanie? Partyzantka? To wszystko nic? – Daj spokój -powiedział Piotr, wypluwając pestki do zwiniętej dłoni – my też pytaliśmy go i mówił, że strzela tak sobie dla zabawy, a zresztą może wykorzysta to do jakiegoś numeru, sam jeszcze nie wie i zobaczy. I pokazał nam – ciągnął opowieść – sztukę z ogniem, to znaczy wyjął z ogniska rozżarzone węgle, ułożył na ziemi i stanął na nich boso, a potem chodził tam i z powrotem i nic, nawet nie pisnął, a kiedy pokazał stopy, nawet śladu oparzenia nie było. Masz jeszcze trochę?
Przyniosłem z kuchni ociekający durszlak pełen ostatnich w tym roku wiśni.
– A ona grała mu przy tym?
– Nie – znowu miał zapchane usta i nie mógł szybko mówić – ona przez cały czas gadała jak najęta, ale pewnie dlatego, że już to widziała.
– I nie mówił nic więcej?
– Nie, a co jeszcze miał mówić, kiedy rozdziawiliśmy gębę na coś takiego? Taka sztuka udaje się tylko fakirom, a on to potrafi.
– To dlaczego nie pójdzie już teraz do cyrku? Potrafi tyle, że przyjmą go od razu, pamiętasz panterę w zoo?
– Yhm – znowu wypluwał pestki, jedną po drugiej, tym razem na talerzyk.
– Może jeszcze coś przygotowuje? Wzruszył ramionami.
– A zresztą, skąd ja mam wiedzieć? Artyście nigdy nie wiadomo, co przyjdzie do głowy.
– A ty skąd to wiesz? Wypluł ostatnie pestki.
– Wiem tak ogólnie, no to cześć – i już go nie było, nie powiedział nawet, co mają w planie. A ja siedziałem przez cały wieczór i zastanawiałem się, jak też wyglądać będzie Weiser we fraku, z biczem w dłoni, poskramiający lwy albo jeszcze lepiej czarną panterę, w świetle reflektorów, kłaniający się publiczności w burzy huczących oklasków. To mogło być piękne, – także Elka w kostiumie z cekinami lśniącymi jak diamenty, Elka, która mogłaby trzymać płonące koło albo wkładać najgroźniejszemu z lwów głowę do paszczy, od czego cała widownia zamierałaby ze strachu, a starsze panie mdlałyby, oczywiście tylko do końca numeru. Tu Weiser przechytrzył nas dokumentnie, bo uwierzyliśmy w jego plany i wszyscy wzięliśmy ostatnią sztukę z chodzeniem po ogniu za dowód na prawdziwość jego słów. Kto mógł przypuszczać, że było to zręczne oszustwo? Nie mówię o jego bosych stopach dotykających żaru, to było zapewne najprawdziwsze, chodzi mi tylko o skierowanie uwagi w zupełnie inną stronę, tam, gdzie nie rodziły się już żadne inne domysły.
Zegar w sekretariacie wybił jedenastą. Odzyskałem poczucie czasu. Drzwi gabinetu rozwarły się nagle i usłyszałem wymawiane przez M-skiego swoje nazwisko.
– Siadaj – warknął człowiek z mundurze, – A ty – zwrócił się do Szymka – wracaj na swoje miejsce!
– No i co – M-ski przystępował od razu do rzeczy – dlaczego tylko Korolewski napisał swoim zeznaniu, że skrawek czerwonej sukienki spaliliście w ognisku? Dlaczego ty nie napisałeś o tym ani twój drugi kolega, co?
– Bałem się, proszę pana.
– Bałeś się?
– Tak.
– No to powiedz, gdzie znaleźliście ten nieszczęsny kawałek materiału?
– W dolince za strzelnicą proszę pana, tam gdzie Weiser robił swoje wybuchy!
– To już wiemy – powiedział łagodniejszym tonem dyrektor – chodzi nam o dokładne określenie miejsca, przypomnij sobie, a wszystko będzie dobrze.- Mówiąc to dyrektor bawił się końcem swojego krawata, który nie przypominał już teraz kokardy jakobińskiej ani zmoczonej szmaty i podobny był do pętli sznura z ruchomym węzłem przesuwanym w górę lub w dół.
– No, przypomnij sobie – powtórzył mundurowy niczym echo.
– Gdzieś koło paproci. M-ski roześmiał się sucho.
– Komu to chcesz wmówić? Paproci jest tam więcej niż drzew!
Mundurowy rozłożył plan dolinki na biurku.
– Podejdź tutaj – powiedział – i pokaż dokładnie, gdzie to było!
Co miałem robić? Nie domyślałem się nawet, które, miejsce pokazał im Piotr, a później Szymek, wybrałem więc to najbliżej krzyżyka oznaczającego punkt, w którym Weiser zakładał ładunki.
– Kłamiesz! – to krzyczał M-ski – znowu kłamiesz i twoi koledzy też kłamią, kłamiecie wszyscy razem, ale ja was… – i już wyciągał w moim i kierunku rękę, żeby chwycić mnie za ucho, kiedy dyrektor powstrzymał go szybkim gestem.
– Chwileczkę, kolego, zapytajmy go, gdzie i było ognisko, w którym spalili strzępy materiału…
– To nie były wcale strzępy – wtrąciłem, a tamci zamarli ze zdumienia i czekali, co dodam dalej – to nie były żadne strzępy, proszę pana, to był cały kawałek sukienki!
– Korolewski napisał wyraźnie – strzępek materiału – więc jeśli nie strzępek, to co? – mundurowy podsunął się do mnie tak, że widziałem strużki potu ściekające mu po skroniach. – A może powiesz, że to była cała sukienka, co?
– Nie proszę pana, cała sukienka to nie była, na pewno nie cała, ale kawałek duży jak ta mapa, o – i pokazałem w powietrzu jak duży był ten kawałek, którego przecież nikt nie widział, bo Elka wcale nie wyleciała w powietrze. Mundurowy przysunął się jeszcze bardziej.
– Jeżeli tak było, to wszystko wskazuje na to, że musiał gdzieś także pozostać kawałek ciała, a o tym Korolewski nie napisał, ani żaden z was.
– Było ciało czy nie – warknął M-ski – tylko nie kręć znowu!
– Tylko ten kawałek sukienki, proszę pana – odpowiedziałem zadowolony z pomieszania im szyków, ale oni nie dali się na to nabrać, bo zaraz powrócili do tego samego pytania.
– Duży czy mały – stwierdził dyrektor – nie powiedziałeś nam najważniejszego, gdzieście go spalili?
– Niedaleko nasypu kolejowego.
– Jakiego nasypu?
– No, tego, po którym nie jeździ żaden pociąg.
– W którym miejscu?
– Obok zerwanego mostu.
– Kręcisz – M-ski był już niebezpiecznie blisko – zerwanych mostów jest tam kilka, przy którym z nich, dokładnie?!
– Za brętowskim kościołem, proszę pana, tam gdzie nasyp przecina drogę do Rębiechowa!
– Dosyć – krzyknął M-ski – dosyć tych kłamstw, twoi koledzy zeznają co innego. – I chwycił mnie za jedno i drugie ucho równocześnie i podniósł do góry tak, że lewitowałem jak Weiser w piwnicy nieczynnej cegielni. – Jak długo jeszcze będziecie kłamać? Tam było coś więcej niż sama sukienka, prawda? Gdzie zakopaliście szczątki swojej koleżanki? – pytał podnosząc mnie, to znów opuszczając, a ja nie mogłem mu nic odpowiedzieć i wykrzyknąłem tylko: – Niech pan puści, niech pan puści – aż wreszcie puścił mnie, bo zabolały go ręce i odepchnął w stronę ściany, gdzie mogłem chwilę odetchnąć. – Dawaj łapę – powiedział zdyszany M-ski – może to przywróci ci pamięć. – I zobaczyłem, jak wyjmuje z szuflady kawałek gumowego węża, ten sam, który na lekcjach przyrody służył za stróża porządku. – Podejdź tu bliżej – powiedział, ale nie ruszyłem się z miejsca. – No, chodź tutaj – mówił spoglądając na dyrektora i mundurowego – boisz się? – Stałem nadal pod ścianą.
– No więc – spytał mundurowy – powiesz czy nie?
– Wszystko już powiedziałem, proszę pana – chlipnąłem, bo mimo woli łzy ciekły mi z oczu, ale ten widok tylko rozdrażnił M-skiego, który podszedł do mnie, chwycił za rękę, otworzył dłoń jak małemu dziecku i wymierzył pięć uderzeń, chlapiących jak kopyta końskie na asfalcie.
Читать дальше