Teraz schodziliśmy w dół po stoku prawie tak, jak na nartach – raz w lewo, raz w prawo, ostrymi zakosami, żeby zanadto się nie rozpędzać. W powietrzu spotykały się smugi różnych zapachów, woń przekwitłego łubinu zmieszana była z koniczyną, a chłodny zapach mięty łączył się z ostrym aromatem rosnącej dziko macierzanki.
– Powiedz, będziesz je sprzedawał? Albo zaniesiesz M-skiemu? A nie wystarczy mu jeden zaskroniec, musi ich mieć kilka? – pytałem, gdy tylko stanęliśmy w dolinie, tej samej, która swoim skrajem, stąd niewidocznym, przylegała do cmentarza i nasypu, po którym nie jeździł żaden pociąg. Ale Weiser nie odpowiedział. Najpierw wyszukał długi na metr, rozwidlony patyk, taki sam, jakiego używają poławiacze żmij w Bieszczadach, a później zwrócił się do mnie:
– Widzisz tamte zarośla? Skinąłem głową.
– Tam jest ich najwięcej, idź tam i poruszaj krzakami, żeby je wypłoszyć. Ale powoli, nie za mocno – dodał – żeby nie uciekały wszystkie naraz, rozumiesz?
Zadanie nie było trudne, szedłem wolno wzdłuż pasa zarośli i kijem poruszałem kępy wysokich traw, pokrzyw, karłowatych malin, czarnego żarnowca i paproci. Zaskrońce najpierw powoli, później coraz szybciej wyślizgiwały się spod moich stóp i pomykały bezszelestnie w kierunku Weisera, a on z ogromną zręcznością najpierw unieruchamiał je rozwidlonym patykiem, a potem chwytał delikatnie w palce i wrzucał do parcianego worka.
– Jeszcze raz – powiedział, kiedy skończyłem nagonkę – nigdy nie wypłoszy się wszystkich!
Powtórzyłem czynność dokładnie tak samo i ku mojemu zaskoczeniu umykających zaskrońców było niewiele mniej niż poprzednim razem. Weiser zawiązał worek na duży, ale szczelny supeł.
– Dobra – powiedział – teraz przejdziemy przez te cholerne działki i zaniesiemy je na drugą stronę. – Cholerne działki – powiedział, pamiętam bardzo dobrze, bo Weiser nigdy nie mówił za dużo i wszystko można było zapamiętać bardzo dokładnie. – Cholerne działki – powtórzył raz jeszcze, gdy mijaliśmy pracujących tu ludzi, którzy z uporem przekopywali suchą jak na pustyni ziemię i z jeszcze większym uporem klecili z desek i dziurawej sklejki swoje budy nazywane domkami, na których nie wiedzieć dlaczego malowali zaraz uśmiechnięte krasnale, zabłąkane sarenki albo stokrotki z dziewczęcymi twarzyczkami, co wyglądało okropnie i wprost nieprzyzwoicie.
– Co tam niesiecie, chłopcy – zaczepił nas spocony grubas, podnosząc czoło znad motyki – czego tu szukacie?
– E nic, proszę pana – odpowiedziałem pierwszy – tylko trawę dla królików zbieramy, bo tu najwięcej.
Weiser zwolnił nieco kroku, ale nie zatrzymał się i nawet nie spojrzał na grubasa, a ja, ruszyłem za nim patrząc na worek, który poruszał się w takt miarowych kroków.
– Na drugi raz – zawołał grubas – szukajcie trawy gdzie indziej i lepiej jak was tu nie spotkam, zrozumieliście? To już nie jest ziemia niczyja – i grubas krzyczał coś, ale my byliśmy coraz dalej. Ścieżką w dół dotarliśmy do nasypu.
– Nieźle to wymyśliłeś – powiedział Weiser – można na ciebie liczyć.
Serce o mało nie pękło mi z dumy i ani się obejrzałem, jak byliśmy na cmentarzu, w jego górnej części, gdzie zatrzymał mnie ruchem ręki.
– Tu je wypuścimy – mówił odwiązując worek – tu już nic im nie grozi.
Zobaczyłem, jak z otwartego worka wypełzają zaskrońce, niektóre prędko, inne, bardziej może przerażone, powoli, tak, że Weiser musiał je poszturchiwać ręką. Węże rozpełzały się między nagrobkami. Ich szarobrunatne zygzaki przemykały zwinnie w gęstych chaszczach pokrzyw i lebiody i po chwili nie było już ani jednego w zasięgu naszego wzroku. Ani jednego – napisałem, choć nie była to prawda. Nagle ujrzałem na płycie nagrobka długie cielsko węża w migotliwych strumieniach światła, w jego refleksach docierających tu przez kopułę bukowych liści, tak jak przez zielone szybki witraży w naszym kościele podczas sumy. Zaskroniec miał ponad metr długości, nie ruszał się prawie i jakby szukając światła, podnosił tylko łeb, po chwili opuszczając go na powrót na kamienną płytę. Jego żółte plamy tuż koło pyska rozjaśniały się symetrycznie, ilekroć promień z góry docierał do płyty. – Popatrz – wyszeptałem do Weisera – zupełnie się nas nie boi. – I rzeczywiście, kiedy wyciągnąłem rękę do węża i poczułem na palcach chłodny dotyk jego spłaszczonego pyska jak dotyk psiego nosa, zaskroniec nie uciekł, cofając się tylko nieznacznie. Dopiero po chwili odwrócił od nas swój pysk i zniknął w pobliskiej kępie paproci rozkołysanej lekko dotknięciem jego ciała.
– Tu jest coś napisane – zwróciłem się do Weisera. – umiesz to przeczytać?
Nachylił głowę nad nagrobkiem i przeczytał:
– Hier ruht in Gott Horst Meller. 8 VI 1925 – 15 I 1936 – i dalej sylabizując – Werst unser Slieb alle Zeit und Hliebst es auch in Snigikeit. – Nie znam niemieckiego – wyjaśnił – ale to pierwsze znaczy, że tu spoczywa w Bogu Horst Meller, a to drugie to jakiś wiersz, bo się rymuje, zobacz – dotknął palcem wyżłobionego napisu z gotyckich liter – Zeit, a w drugim jest Snigkeit. Eit-eit, to jest na pewno jakiś wiersz.
– Miał jedenaście lat – powiedziałem – jak umarł, to tyle, co my.
– Nie, on się nie urodził w dwudziestym piątym, tylko w dwudziestym dziewiątym – Weiser przybliżył twarz do napisu – popatrz, że to nie jest piątka, tylko dziewiątka!
– Mówisz, jakbyś go znał – po raz pierwszy kłóciłem się z Weiserem – tu nie ma dziewiątki, tylko piątka, a więc urodził się w dwudziestym piątym i jak zmarł miał jedenaście lat!
– I tak nie wiemy, kto to był – uciął Weiser, a gdy wracaliśmy do domu, powiedział jeszcze, że zaskrońce są zabijane przez ludzi od działek, bo oni nie umieją odróżnić zaskrońca od żmii i jak tylko zobaczą coś pełzającego, to zaraz zlatują się do kupy i tłuką węża motyką albo grabiami, więc trzeba je przenosić na stary cmentarz lub polanę, tam gdzie są narzutowe głazy, to może część z nich ocaleje.
Tak, Weiser miał rację, już w następnym roku, kiedy działki obejmowały całą dolinę za cmentarzem, po drugiej stronie nasypu, i kiedy zamiast wysokich traw rosły tam pierwsze rzędy marchewki, grochu i kalafiorów, zaskrońca można było spotkać niezmiernie rzadko, najczęściej w postaci gnijących zwłok, wokół których skrzętnie uwijały się mrówki. A trzy albo cztery lata później nie było ich już nigdzie – ani tam, ani w okolicy starego cmentarza, ani też na polanie nazywanej kamieniołomami, gdzie przenosił je w parcianym worku Weiser. Nigdy nie dowiedziałem się wprawdzie, dlaczego to robił. Na pewno nie posiadał zamiłowań w typie M-skiego i jego własne wyjaśnienie do dzisiaj nie przekonuje mnie w pełni, tak samo zresztą, jak nigdy nie dowiedziałem się, kim był pochowany w 1936 roku Horst Meller, na którego nagrobku zaskroniec dotknął mojej ręki. Pewny jestem tylko tego, że Weiser przy ewakuacji zaskrońców nigdy nie korzystał z pomocy Piotra ani Szymka, a wtedy tamtego dnia, kiedy mieliśmy iść do cyrku, zabrał mnie ze sobą chyba przez przypadek, prawdopodobnie pod wpływem chwilowego impulsu. A może uznał, że zaskrońce to nie jest sprawa dla wszystkich?
M-ski wyszedł z gabinetu, stanął w otwartych drzwiach, spojrzał najpierw na mnie, potem na Szymka i Piotra, na koniec na zegar ścienny i powiedział: – Dosyć! – Patrzył w nasze twarze, jakby chciał z nich wyczytać swoje własne myśli. – Dosyć – powtórzył po długiej pauzie. – Dosyć tego! Macie ostatnią szansę, a jeśli z niej nie skorzystacie, zajmie się wami prokurator i milicja! Zrozumieliście?
Читать дальше