Weiser ani razu nie odwiedził mnie, kiedy przesiadywałem w domu, gdy zaś przychodziłem na jego wybuchy, słowem nie wracał do dziury w nodze i tego, co się wtedy stało. Czas płynął mi wolno i spokojnie, jak wszystkim w naszej dzielnicy podczas upalnego lata, gdy kurz czerwca, pył lipca i brud sierpnia ani razu nie spłynęły z liści kroplami wciąż upragnionego deszczu Z braku innego zajęcia rysowałem na kartkach zeszytu, co tylko przyszło mi do głowy. Raz był to Żółtoskrzydły stojący na dachu kamienicy na Starym Mieście. Tuż za jego plecami wyrastały smukłe sosny, a nad miastem i głowami zgromadzonych na chodniku ludzi przelatywały samoloty, całymi kluczami jak żurawie. Innym razem kartkę zeszytu wypełnił Weiser przelatujący nad zatoką na czarnej panterze, rybacy padali na kolana, a ich żony chowały głowy ze strachu. Był też pan Korotek toczący przez podwórko ogromną jak beczka flaszkę wódki, z której umykały myszy prosto na pobliski śmietnik. M-skiego narysowałem razem z proboszczem Dudakiem, któremu dorobiłem motyle skrzydła i umieściłem w siatce przyrodnika jako kolejny eksponat. Była też jedna panorama albo lepiej – widok ogólny – znad wzgórz w kierunku lotniska pomykał samolot w kształcie kadzielnicy, my wszyscy byliśmy w środku, a nad miastem, zatoką i cmentarzem zamiast słońca świeciło wielkie, trójkątne oko, wysyłające promienie we wszystkich kierunkach. Matka nie lubiła, kiedy siedziałem zgarbiony nad kartką, bo zamiast kwiatów czy drzew widziała na moich obrazkach same maszkary. Tak przynajmniej je nazywała, przerywając moje zajęcie, bo znów czekały ziemniaki albo makaron.
Aż któregoś dnia – było to chyba po piątym z kolei wybuchu, kiedy noga wyglądała już prawie dobrze, do drzwi naszego mieszkania zastukał Szymek. W rękach trzymał zwinięty rulon papieru.
– Wiesz, co to jest? – pytał od drzwi. – Zgadnij prędko!
– Flaga? List gończy? Ogłoszenie?
– Już lepiej – uśmiechnął się – to jest plakat!
– Aha – powiedziałem bez przekonania – no i co z tego?
Szymek rozwijając kolorowy rulon na tapczanie, nie przestawał mówić:
– Dał mi go ten pan, który nakleja afisze na słupach, ten ze starym rowerem, popatrz tylko, jakie cudo – i rzeczywiście ujrzałem wielką paszczę lwa obok ubranej w barwny kostium kobiety, a pod spodem napis – CYRK ARENA ZAPRASZA!!!
– Niezłe – powiedziałem – i co dalej?
– Co dalej? Jutro idziemy do cyrku – wyrzucił z siebie radosną nowinę, nie rozumiesz?
– A bilety?
– Elka już pojechała kupić, dla ciebie też.
– A pieniądze?
– Nie martw się o pieniądze, jak będziesz miał to oddasz!
– Ile?
– Dla, dorosłych dziesięć, a dla nas po pięć złotych!
– A skąd mieliście tyle?
– Zaraz ci wszystko powiem – Szymek odsunął plakat i usiadł na tapczanie, bo wszystkie krzesła w pokoju były zarzucone bielizną przygotowaną do prania. – No więc rano Piotr pojechał do Gdańska kupić w żelaznym sklepie gwoździ dla ojca. I wtedy zobaczył na placu zebrań cyrkowe wozy. No i nie poszedł do sklepu, tylko wyskoczył z tramwaju na tamtym przystanku i wszystko sobie dobrze oglądnął – wóz, w którym mieszka clown, klatki z dzikimi zwierzętami, konie, akrobatów, widział nawet cylinder magika, bo kiedy tragarze przenosili pakunki, ten cylinder wypadł i potoczył się po ziemi, a magik, który wyglądał jak zwyczajny człowiek strasznie krzyczał i zwymyślał tragarzy od niedołęgów. Wszystko to Piotr widział i słyszał, patrzył też na robotników naciągających liny wielkiego namiotu, a na koniec zobaczył, jak dużymi młotami wbijają w ziemię grube paliki, podtrzymujące odciągi. Potem przypomniał sobie o gwoździach dla ojca, kupił, co trzeba i przyjechał z nowiną do nas. A pół godziny później, no może godzinę, na naszym słupie ogłoszeniowym pojawiło się to – Szymek wyciągnął rękę, dotykając jaskrawego plakatu. – A pieniądze, skąd mieliście pieniądze? – Ach, to było dziwacznie – mówił dalej – staliśmy obok słupa i gapiliśmy się, jak ten od afiszy smaruje klejem papier i przykleja, a potem znowu smaruje i znowu przykleja, bo on cały słup okleił prawie tym samym plakatem, staliśmy tak i gadaliśmy – jakby to było fajnie iść do cyrku, gdyby były pieniądze, bo ja bym miał na bilet i Piotr też, ale Elka chyba nie, a Weiser to nie wiem, no i ty, a wtedy nadszedł pan Korotek, całkiem trzeźwy i, zdaje się, słyszał naszą rozmowę. – No to ile was sztuk jest? – zapytał. – Pięć – odpowiedzieliśmy, bo razem z tobą to pięć – a on wyjął wtedy portmonetkę i dał nam całych trzydzieści złotych. -Macie – powiedział – a jak sprzedacie butelki, to możecie mi oddać – powiedział – ale niekoniecznie. – Elka pojechała po bilety i ma kupić na jutro, bo dzisiaj występów jeszcze nie będzie, no to nieźle, co? – skończył opowiadać, zwijając plakat w długi rulon. – Powieszę to sobie nad łóżkiem – dodał – o ile matka nie wyrzuci, bo ta pani jest prawie całkiem rozebrana.
Szymek wyszedł bardzo zadowolony, a moja matka, która słyszała fragment rozmowy, powiedziała, że pięć złotych na bilet da mi bardzo chętnie i nie potrzebuję – tak powiedziała – korzystać ze wspaniałomyślności pana Korotka. Następnego dnia od rana czas dłużył się nieznośnie, bo przedstawienie, na które mieliśmy bilety, rozpoczynało się o godzinie szesnastej. Wcześnie rano wyszedłem przed dom, żeby zobaczyć plakaty rozlepione na betonowym okrąglaku. Słup wyglądał wspaniale – od samej ziemi aż po jego czubek ciągnęły się dookoła takie same lwie paszcze i takie same panie w kostiumach. Przyzwyczajony do szarzyzny słupa, na którym od kilku już miesięcy nie naklejano nic nowego, gdzie resztki starych afiszy mieszały się ze świńskimi napisami i zeszłorocznym zarządzeniem o rejestracji poborowych, stałem jak urzeczony i myślałem, czy lew, jakiego zobaczę w cyrku, będzie tak samo groźny jak ten na plakacie, z ogromną rozwartą paszczą i dwoma rzędami wielkich, połyskujących kłów. Nagle poczułem lekkie szturchnięcie w bok.
– Możesz już chodzić – tak, to był głos Weisera – nie puchnie noga?
– Nie – odpowiedziałem zgodnie z prawdą – nic już nie boli i nic nie puchnie, a co? – W tym „a co" kryła się naturalnie nadzieja na coś nowego, jeśli Weiser zaszedł mnie od tyłu i pytał, musiał mieć jakiś pomysł – myślałem.
– To chodź ze mną – powiedział – zobaczysz, jak łapie się zaskrońce.
– A po co ci zaskrońce? – pytałem. – Będziesz je tresował?
Weiser wzruszył ramionami.
– Jak nie chcesz, to nie, myślałem tylko, że będziesz chciał zobaczyć, jak się to robi – mówił wolno, zrezygnowanym tonem.
Chciałem zobaczyć, jak będzie łapał zaskrońce, ale chciałem też wiedzieć, do czego mu będą potrzebne. Ruszyliśmy ulicą pod górę i dopiero wtedy zapytałem raz jeszcze:
– Ale po co ci one?
– Zobaczysz, wszystko zobaczysz – powiedział. -
To jest worek, gdzie będziemy je wrzucać – wyjaśnił – a kij znajdziemy już w lesie.
Minęliśmy rząd małych, identycznych prawie domów, ze skośnymi dachami, w których półokrągłe okienka mansard wyglądały jak wyłączone w ciągu dnia lampy samochodowe. Weiser umilkł i przez dalszą drogę, kiedy wspinaliśmy się ścieżką między modrzewiami, nie powiedział ani słowa. Po dziesięciu minutach, sapiąc, staliśmy na wzgórzu, skąd widać było lotnisko i zatokę z jednej strony, a od południa, daleko w dole majaczyły zarysy Brętowa i wzgórz, za którymi była strzelnica.
– Idziemy tam – powiedział, wskazując ręką na południe, tam gdzie założyli płoty i gdzie będą ogródki działkowe!
Читать дальше