Na tym polegała sztuka – trzeba było za każdym razem przygotować się do strzału i oczekiwać, aż z drugiej strony wału, na prawdziwej strzelnicy kolejny żołnierz pociągnie za spust. Praktycznie strzelaliśmy więc równocześnie do tej samej darni, jaką obłożony był nasyp po obu stronach. Tylko, że tamci mieli pistolety automatyczne Kałasznikowa, a my niemiecki schmeiser odnaleziony i konserwowany przez Weisera. Najtrudniej było jednak przystosować się do rytmu tamtych. Ich serie, krótkie, złożone najczęściej z trzech sekwencji rzadko kiedy były jednakowo regularne. Tach, ta tach, ta ta tach – taka była najczęściej – jeden, dwa i trzy wystrzały w krótkich odstępach. Ale były też sekwencje inne – na przykład trzy, dwa, dwa, jeden, albo dwa, trzy, dwa, lub jeden, jeden, trzy, a potem niespodzianie jeszcze jeden.
– Strzelają, jakby im brakowało amunicji – powiedział Szymek – zupełnie tego nie rozumiem.
A Weiser znad wyjętego magazynka uśmiechnął się, jak to on, prawie nieznacznie i dorzucił od niechcenia:
– Święta prawda, żołnierz musi tak strzelać, jakby brakowało mu amunicji.
Piotr ciekawy był, dlaczego.
– A ile naboi udźwignąłbyś w polu walki – spytała Elka zarozumiale, jakby sama wiedziała wszystko – sto? dwieście? dziewięćdziesiąt sztuk?
Po tym pytaniu, na które nikt zresztą nie udzielił odpowiedzi, byliśmy przekonani, że Weiser przygotowuje coś wielkiego i poczuliśmy się nagle jak zaufani partyzanci Fidela Castro, którzy rok temu, drugiego grudnia wylądowali w prowincji Oriente i walczyli ze znienawidzonym Batistą, sługusem imperialistów, o czym zajmująco przez całą lekcję przyrody opowiadał M-ski.
– Szkoda – wyszeptał Szymek, kiedy leżeliśmy w dołku pod paprociami, bo z drugiej strony była akurat przerwa – szkoda, że u nas nie ma takiego Batisty!
– Tobie co? – zapytała Elka.
– Nie rozumiesz – wyjaśnił Piotr – dopiero byśmy mu dali Lądujemy z morza na plaży, atakujemy koszary i cały kraj obejmuje rewolucja, taka prawdziwa rewolucja z partyzantką i w ogóle!
Elka roześmiała się głośno, tak, że nawet Weiser spojrzał na nią z wyrzutem.
– Ale z was gamonie – mówiła tłumiąc wesołość – ale durnie, jak można robić rewolucję drugi raz?
Ale nie było czasu na wytłumaczenie Elce, jak bardzo się myliła w przedmiocie naszych pragnień, Weiser kazał mi iść na nasyp, a oni przygotowywali się do następnej kolejki strzelania.
Plansze, do których celowaliśmy, to nie był niestety Batistą. Na pakowym papierze czarną farbą namalowany był M-ski z wąsami i podobnie jak poprzednim razem w piwnicy cegielni przypominał, może już trochę mniej – ale zawsze – wielkie portrety, jakie nosiliśmy jeszcze w drugiej klasie na pochodzie pierwszomajowym. I wtedy wydarzyło się to, czego wtedy nie mogłem rozumieć, a co w sekretariacie szkoły stało się dla mnie w jakiś sposób jasne i nieprzypadkowe. Gdy przyłożyłem płachtę papieru ostatnim kamieniem, po drugiej stronie strzelnicy rozległy się strzały. – Tach ta tach ta ta tach – zadudniło po ścianach lasu. Była to seria jeden, dwa, trzy wystrzały. – Prędzej – krzyknęła do mnie Elka – zejdź stamtąd, już się zaczyna! – I zrozumiałem, że do następnej serii powinienem zniknąć z pola strzału, bo teraz przy automacie był Weiser i czekał niecierpliwie na następną serię z tamtej strony, która powinna nastąpić nie dłużej niż za dziesięć sekund. Miałem więc dziesięć sekund na zejście z wału i przebiegnięcie wąską ścieżką wzdłuż, aż do jego końca, skąd powracało się do ich miejsca skrajem doliny nie narażonym na kule. Biegłem co sił w nogach, ale nie byłem jeszcze w połowie drogi, gdy zza wału znów rozległa się kanonada. Czy Weiser uznał, że jestem już wystarczająco daleko od celu i że on, który był z nas najlepszy – może już strzelać? Tak myślałem w kilkanaście sekund później, gdy poczułem lekkie szczypnięcie poniżej lewej kostki, tuż ponad piętą i sądziłem, że kolec dzikiego ostu albo kamień przebił mi skórę, tak myślałem przez moment, bo chwilę później leżałem już na trawie, a ból nie pozwalał mi wstać i uczynić kroku. Tamci wybiegli z paproci, pozostawiając automat.
– Rykoszet – krzyczał Weiser – rykoszet, nie ruszaj się, nie ruszaj – i zaraz byli koło mnie.
Elka zdjęła mi sandał, a Weiser podniósł nogę i oglądał, co się stało. Rzeczywiście, był to rykoszet, kula uderzyła w stopę, wyrywając kawałek mięsa, ale nie tkwiła w środku.
– Dobrze – powiedział Weiser – kość nie naruszona, trzeba opatrzyć, bo będzie zakażenie!
– Do domu za daleko – zauważyła Elka – a tu nie mamy nawet wody utlenionej!
Patrzyłem, jak cieknąca krew tworzy na suchym piasku ciemne grudki błota; ale nie mogłem zrobić nawet dwóch kroków bez pomocy ramion Szymka i Piotra, którzy wzięli mnie między siebie.
– Do cegielni – zakomenderował Weiser i rzeczywiście wszyscy poczuliśmy się nagle jak na wojnie. Z drugiej strony wału dobiegała dudniąca kanonada, gwizd kuł, które przebijały tarcze i grzęzły w piasku, dochodził aż tutaj, a ja byłem najprawdziwiej ranny i bardzo bolała mnie noga. Prowadził Weiser, potem kuśtykając szła nasza trójka, kolumnę zaś zamykała Elka, spóźniona trochę, bo Weiser kazał jej zabrać zużyte plansze i automat owinięty w stary parciany worek.
W piwnicy cegielni było chłodno i przez chwilę bolało jakby mniej, ale tylko przez chwilę, bo kiedy Elka dotknęła mojej pięty, krzyknąłem z całej siły: – Co robisz, wariatko? – I ona cofnęła się, trochę przestraszona, trochę z uznaniem dla mojej rany, z której wciąż ciekła krew. Położyli mnie na dużej skrzyni.
– Zabrudzone piaskiem – powiedział Weiser – niedobrze! – Oczywiście to było o dziurze w nodze, a nie o skrzyni. – Przynieś wody – rozkazał Elce, a kiedy znikła, otworzył drugą skrzynię i wyjął stamtąd spirytusowy prymus. – Woda tylko na początek – zwrócił się nie wiadomo właściwie do kogo – potem trzeba będzie wypalić. – Za prymusem dobył ze skrzyni złamany niemiecki bagnet, też pewnie gdzieś znaleziony. Elka przyniosła w puszce po konserwach wodę i chusteczką przemyła dziurę.
– Boli? – zapytała. Nic nie odpowiedziałem. Patrzyłem przez cały ten czas, co robi Weiser. Ustawił prymus na dwóch cegłach, zapalił palnik i teraz, ciągle je obracając, kąpał w niebieskawym strumieniu ognia ostrze bagnetu.
– To jedyny sposób – mówił nie odrywając wzroku od palnika – żeby nie wdała się gangrena. Nie mamy tu nic oprócz tego.
Szymek przycisnął mnie do skrzyni na wysokości żeber, Piotr złapał za prawą, zdrową nogę i też przywarł do niej tak, żeby się nie poruszyła, a Weiser chwycił moją lewą łydkę pod pachę, jak zawodowy felczer, i z rozżarzonym ostrzem bagnetu przystąpił do operacji. Weiser musiał podnieść stopę wyżej, do światła i przez cały czas, kiedy grzebał ostrzem bagnetu w dziurze widziałem jego dłoń. – Ten schmeiser – powiedział spokojnie, grzebiąc koniuszkiem ostrza w dziurze- nie nadaje się już do niczego! Wiedziałem, że trochę znosi, ale takiego rozrzutu nie można tolerować. – Tak się wyraził – tolerować. A zaraz potem, kiedy ostrze weszło jeszcze głębiej w dziurę, dodał: – Pójdzie na złom, wymontujemy zamek, magazynek i iglicę. – Do kogo to mówił? Wszyscy, także ja, byliśmy cicho i tylko swąd spalonej skóry unosił się w piwnicy. – Dobrze – powiedział odkładając bagnet – teraz przyłóż mu chustkę i za chwilę możecie go odprowadzić do domu.
Elka spełniła polecenie delikatnie zawiązując mokry kawałek materiału dookoła stopy, choć wcale nie musiała się z tym pieścić, bo kiedy Weiser odjął od dziury ostrze bagnetu, nie czułem już nic, jakbym nie miał nogi albo jakby była nie moja, tylko z drewna. – Zostanę jeszcze tutaj – oświadczył – a ty – zwrócił się do Elki – idź z nimi. – Gdy byliśmy już na skrzypiących schodach, zatrzymał nas jeszcze na chwilę: – Pewnie będziesz musiał posiedzieć w domu – mówił teraz do mnie – gdyby cię pytali, co się stało, powiedz, że trafiłeś na zardzewiały drut kolczasty. Tak, zardzewiały drut kolczasty – powtórzył spokojnie – a teraz idźcie już!
Читать дальше