Mąż Renki w sekundzie ją obejmuje i przytula. A mnie aż ciarki przechodzą po plecach, Adasiu, przytulisz mnie jeszcze kiedyś?
Co się stało, kochanie? Boli?
Nie boli, ale mówiłeś, że ci wszystko jedno, co urodzę, a teraz chcesz chłopca…
Nie chcę chłopca! – mówi mąż Renki i głaszcze Renkę po ramieniu, wymieniamy z Ula spojrzenia i wypijamy drinka.
Dlaczego nie chcesz chłopca? A co będzie, jeśli będzie chłopiec? Dlaczego wolisz dziewczynkę… – chlipie Renka.
Ula i ja podnosimy się. Mąż Renki się zrywa.
Nigdzie nie idźcie, przecież widzicie, że to misiaczka denerwuje, siadajcie, naleję. – Bierze nasze szklanki i znowu nalewa mnóstwo alkoholu, a ja czuję się, jakbym była na karuzeli, ale po raz pierwszy od wiadomego listu jest mi lekko.
Ja ci kochanie mówiłem, że będę szczęśliwy, jeśli dziecko będzie zdrowe… i jest mi naprawdę wszystko jedno, czy to będzie chłopiec czy dziewczynka…
To może Basia? – Renka się uśmiecha, wypijam haustem jednym całą szklankę i życie wydaje mi się prostsze. To tylko parę tygodni. Czas tak szybko płynie. Za chwilę będzie kwiecień.
– Basia jest waleczna – potakuje Ula – jak Basia Wołodyjowska.
Z tym, że przed ślubem inaczej się nazywała – dodaję. – Nie Wołodyjowska tylko Jeziorkowska.
Ale imię przecież miała to samo. – Ula patrzy na mnie szyderczo.
Imię tak, ale nazwisko nie.
– Ale nie wybieramy nazwiska – ciepło wyjaśnia Ula.
– A skąd wiesz, że będzie dziewczynka? Dziewczyny, jak wyście się czuły w czasie ciąży? – Mąż Renki patrzy na nas badawczo. – Co jadłyście? Bardziej na ostro czy bardziej na słodko?
Nie mam zielonego pojęcia, co jadłam prawie dwadzieścia lat temu. Śledzie chyba, ale za to na słodko. Więc czy to jest na ostro, czy na słodko? Ula też ma same córki, zupełnie jak ja; ja też mam same córki, tylko w liczbie pojedynczej, a Ula podwójnej. Drink jest zachwycająco dobry, mąż Uli przygląda nam się z wielką uwagą.
– No?
– Ja to chyba jadłam smalec, najbardziej lubiłam smalec z cebulką, ale z dodatkiem słodkich jabłek… – mówi z wysiłkiem Ula. – I ogórki jadłam kiszone… ale tylko na początku. Ale sernik też mi bardzo dobrze robił…
– I urodziłaś córki… – szepcze mąż Renki. A do Renki: – Ty też lubisz ciasteczka… to na córkę… Ale Basia? Może coś oryginalnego? Blanka? Klaudyna? Martyna? A ty co jadłaś? – To do mnie.
– Śledzie – mówię i chichoczę – dużo śledzi, ale za to na słodko…
– To chłopiec jak śledzie! – krzyczy radośnie mąż Renki i znowu zgarnia nasze szklanki. – To znaczy, że będzie chłopiec, bo Renia ma ciągle ochotę na chińszczyznę!
Nie mam ochoty przypominać, że mam córkę po tych śledziach, tak są radośni oboje. Znowu się stukamy. Mąż Renki przynosi kalendarz.
– To będzie niezwykłe dziecko, niezwykłe, i powinno mieć niezwykłe imię – cieszy się. – Macie rację!
Nic takiego nie mówiłyśmy, ale zgodnie kiwamy głowami. Pies Renki zmniejszył się bardzo i już w ogóle nie wygląda groźnie.
– Marek – mówię. – Ładne imię.
Nie powiem im, że najładniejsze imię to Adam. Niech nie będzie za dużo Adamów.
Ale ja znałam jednego Marka i on wcale nie był sympatyczny. Rzucił żonę. Wiesz, o kim mówię? – Ula patrzy na mnie, a ja nie mam pojęcia, o kim mówi, ale nietrudno mi sobie wyobrazić, że jakiś Marek kiedyś rzucił jakąś żonę.
Marcus, Marcus – powtarza Renka.
– Marek – powtarzam – powiedziałam Marek, nie Marcus, Marek.
Aureliusz – rzuca nieopatrznie Ula. Ma lekko zamglony wzrok.
Cudownie! – krzyczy mąż Renki. – Aureliusz to niezwykłe imię! A dla dziewczynki…
Aureola – trochę mi się plącze język i zaczynam chichotać.
– Aureola nie, ale blisko, ten trop, ten trop… no? Renka wpatruje się w nas z napięciem.
Aleksandra? – pyta niepewnie Ula.
Jakubowska! – cieszę się.
– Eeee – mąż Renki macha lekceważąco ręką. _ Dalej, dalej – zaczyna przerzucać strony kalendarza – tak się cieszę, że wybieramy z wami te imiona, bo z misiaczkiem to się już parę razy pokłóciliśmy, a teraz, zdaje się, znajdziemy dzięki wam konsensus…
– Muszę już iść – postanawiam wprowadzić w czyn dość śmiały projekt, widzę, że Ula jest za.
– No to rozchodniaczka! – woła mąż Renki. – Będzie nam się lepiej myślało!
Ula wyciąga nad stołem rękę, obawiam się, że jutro dosięgnie mnie gigantyczny kac, ale też wyciągam rękę ze szklanką, bo życie jest takie piękne, kiedy wybiera się imię dla dziecka, a do szklanki leje się znowu alkohol.
– Anna, Marta, Katarzyna, Józefina… – Ula delektuje się drinkiem.
– Marta kiedyś uwiodła męża Kingi, pamiętasz, suka jedna – przypominam sobie nagle ból Kingi i już nie lubię imienia Marta.
– Ale przecież przyjaźnisz się z Martą… no… tą ze szkoły średniej. – Ula jest moją zewnętrzną pamięcią i za to jestem jej wdzięczna.
– Marta! Oczywiście! Zapomniałam! Ale to jest inna Marta! Marta to świetna dziewczyna! – prostuję natychmiast. – Ale może też być Bożena, Jadwiga – wpadam jej w słowa.
– Bożena nie. Bożena kiedyś nas nacięła na nadstawkę do kredensu. – Ula robi się groźna. – Powiedziała, że tam nie ma korników i myśmy z Krzysiem na piechotę tachali tę nadstawkę ze trzy kilometry, a potem się okazało, że jest cała zakorniczona.
A Jadwiga? – pytam z zaciekawieniem.
Jadwiga umarła młodo i leży na Wawelu. To lepiej nie brać takich imion, które młodo umarły – poważnieje Ula.
Renka i jej mąż patrzą na nas z wyrzutem.
Nie wygłupiajcie się, naprawdę nie znacie oryginalnych imion?
Co wy, chcecie mieć w domu jakąś Penelopę pytam nieopatrznie i widzę najpierw zdziwione, a potem rozjaśnione oblicza właścicieli najmniejszego i najbardziej przyjaznego rottweilera na świecie. Mąż Renki całuje mnie w czubek głowy, a Renka głaszcze po ręce.
Judyta jesteś cudowna! Penelopa! Nigdy bym na to nie wpadła! Penelopa!!! Cudownie! Poppy, Popy, Po. Lopy. Lo. Ileż możliwości!
Podnoszę się po raz dziesiąty tego wieczoru i kiwam na Ule. Nogi mam jak z waty. Ula całuje Renkę, ja całuję Renkę, mąż Renki całuje Renkę i mnie, i Ule, Renka całuje męża, potem mnie, potem Ule, potem męża, przez chwilę zastanawiam się, czy nie pocałować rottweilera, to jedyna okazja w życiu, ale Ula całuje mnie z rozpędu i odprowadzają nas do bramy.
– Aureliusz i Penelopa! Jesteście wspaniałymi przyjaciółkami! – ściskają nas jeszcze raz oboje i ruszamy z Ula ciemną drogą do naszych domów.
Ogarnia nas cisza, księżyc wysuwa się zza chmur, jest absolutnie, kosmicznie pięknie, mimo że widzę białą potrójną drogę.
– Będzie pełnia – szepcze Ula. – Zobacz.
Podnoszę głowę i widzę niekompletny księżyc, pamiętam, czego mnie nauczyła, gdy zaczęłam tu mieszkać – jak księżyc bardziej przypomina literkę C, to znaczy cienieje, czyli idzie na nów, jak literkę D, to znaczy, że grubieje – czyli zbliża się do pełni. Teraz wisi nad nami spasione D, idziemy spokojnie, rzucając sobie cień.
Cień od księżyca widzieć: szczęście – mówię pewnym głosem do Uli, chociaż język chce mi się splątać na amen.
Skąd wiesz? – pyta dociekliwie Ula i też jej się plącze.
– Bo wiem – stwierdzam, i to nas rozśmiesza.
Śmiejemy się, powietrze świeże wchodzi nam głęboko, aż po drinki, oddycham pełną piersią.
– Jutka?
Co? – pytam, czkając.
Читать дальше