– Kaźmierz, ty oczadział! Starszego brata chcesz siniaczyć? – Puść, Władek, bo dotąd tak nie było, żeb' ten, co na mnie rękę podniósł, przy życiu ostał sia!
– Taż to ojciec chrzestny naszej wnuczki – sączy mu basem w samo ucho Kargul.
– Nie daruję! – pieni się Kaźmierz.
– My tu swojaki, a on gość – przekonuje go Kargul, nie przewidziawszy, że ten argument zmieni sytuację.
– Jak powiedział?! – prawie zapiał Kaźmierz, szarpiąc się w uścisku niedźwiedziowatego sąsiada.
– On taki sam Pawlak jak ja! – My tutejsze, a co on o życiu wie, jak on z Ameryki? – Kargul próbuje ostudzić skierowaną ku bratu wściekłość Kaźmierza, nie przewidując, że ostatecznie skierowuje ją przeciw sobie.
– Puść, mówię, bo tu czyjaś głowa spadnie! – Kaźmierz przysiada na swoich kusych nogach i jednym szarpnięciem wywija się z założonego mu nelsona. Patrzy teraz na sąsiada z nie ukrywaną nienawiścią, jakby cały czas on był wyłącznym celem jego ataku.
– Ano paszoł won! – władczym gestem nakazuje Kargulowi cofnięcie się od płotu w głąb swojego podwórza.
– Żeb' ciebie wilcy, no! Co on w paradę włazi,jak dwóch braci ze sobą wita sia! -czupurny jak kogut doskakuje do płotu, próbując sięgnąć pięścią cofającego się w popłochu Kargula.
– Małoś dostał wtenczas od Jaśka, to możem raz-dwa dołożyć! Kargul zerka z nadzieją w stronę Johna, jakby liczył, że ten stanie po jego stronie. Przed chwilą sam zaatakował Kaźmierza, a gdyby nie interwencja Kargula, dawno by mógł leżeć powalony powitalnym uderzeniem sztachety. John zbliża się do płotu ale już po jego wyrazie twarzy widać, że nie będzie sojusznikiem swego obrońcy.
– Przez ciebie ojczyznę straciłem – rzuca w twarz Kargula oskarżenie, jakby wystawiał mu rachunek za całe życie.
– Tam twoje! – kategoryczny gest Kaźmierza zakazuje Kargulowi zbliżać się do płotu.
– Tu nasze! – wtóruje mu John z groźną miną, stając ramię w ramię obok tego, kogo ledwie przed chwilą zdzielił pięścią w twarz. Są teraz znowu jednością myśli i czynów, przedstawicielami rodu Pawlaków, który do dziś ma nie wyrównane rachunki z przeklętymi sąsiadami. Za plecami wycofującego się w popłochu Kargula ukazuje się cała jego rodzina. I tak oto stoją naprzeciw siebie, jak stali w owo sierpniowe popołudnie 1945 roku, kiedy Pawlak, ściągając czapkę z głowy, powiedział zdławionym głosem: „Podejdź no do płota”… Teraz jednak ani myśli powtarzać tamte słowa. Stojąc tuż przy Johnie, aż podskakuje do góry jak mały foksterier, szczerzący kły na brytana.
– Zlazaj mi z oczu, ty bambaryło jeden – jazgocze szczekliwie, przekrzywiając głowę jak pies w obroży.
– Nie po tom brata odzyskał, żeb' go drugi raz przez ciebie stracić! Kargul przez chwilę oniemiał: czy mógł się spodziewać takiego obrotu sprawy? Przecież jeszcze rano wspólnie ustalali taktykę, wspólnie wybierali miejsce w sadku Karguli, gdzie mają stanąć stoły dla sproszonych na chrzciny gości. Miał to być dzień wielkiego pojednania, a oto widzi za płotem ziejących nienawiścią dwóch braci Pawlaków.
– Ty, Pawlak, od nowa nie zaczynaj, bo wy już kosą zaczęli -grzmi swoim śpiewnym basem Władysław Kargul. Cała jego rodzina – żona Aniela w sukni z koronkowym kołnierzem, dorośli synowie i ich żony-zwarli się przy nim, świadcząc o swojej gotowości podjęcia walki po słusznej stronie.
– Ja zacząłem – John wali pięścią na wysokości serca w kraciastą marynarkę, aż zadudniło. W tym geście i słowach pobrzmiewa duma i poczucie moralnej słuszności, która domaga się uznania.
– A ja skończę – uzupełnia skwapliwie Kaźmierz, aby tylko tą gotowością przekonać Jaśka, że tak naprawdę ważne jest to, co dzieli Pawlaków z Kargulem, a nie to, co łączy.
– Awo patrzaj, jaki to chabaź- Kargul wykrzywia się w pogardliwym grymasie, żeby tylko Pawlak nie miał wątpliwości, jak nisko sobie Władysław ceni jego pogróżki.
– A tobie kto kazał brać tutaj chałupę ze mną przez płot, a?
– A tobie ki czort kazał na trzy palce w Krużewnikach naszej ziemi odciąć?! – Kaźmierz szarpie sztachety, licząc, że jakaś słabsza puści i będzie miał czym przekonać Kargula o swojej słuszności.
– Odejdź, Kaźmierz, bo jak palnę, to rzygniesz ty i dupą, i gębą! – Kargul składa tę obietnicę z takim wewnętrznym żarem i przekonaniem, że Kaźmierzem aż zatrzęsło. Nie mogąc bezpośrednio ukarać sąsiada za te bluźnierstwa, mści się na jego białej kurze, która nieopatrznie przelazła na podwórze Pawlaków. Doskakuje do niej i kopie ją z takim rozmachem, że ta ze straszliwym gdakaniem wzbija się w powietrze, gubiąc pióra w rozpaczliwym trzepocie. Kątem oka Kaźmierz dostrzega aprobujący gest głowy brata. Może jeszcze nie wszystko stracone? Może uwierzy, że dla niego, Kaźmierza, nadal liczy się powtarzana po ojcu modlitwa, błagająca Pana Boga o wszystkie plagi egipskie na całe Kargulowe plemię? – Ty, Kaźmierz, czep się lepiej swojej baby! – radzi Kargul, trzymając się na bezpieczną odległość.
– Oj, ludzie, trzymajcie mnie, bo ubiję jak psa! Szasta się po podwórzu jak pies spuszczony z łańcucha. Porywa z klombu połówkę bielonej cegły i bierze zamach, celując w kapelusz Kargula, ale jakoś wolno tę rękę unosi, jakby licząc na to, że Witia i Pawełek zrozumieją intencję zawartą w tym okrzyku „Trzymajcie mnie”… I tak się stało: ręka Kaźmierza już jest w górze, już pobielana cegła ma pofrunąć w stronę wroga, lecz w tej chwili synowie chwytają go wpół. Kargul macha ręką z wyraźnym lekceważeniem i odchodzi na ganek swojego domu. Kaźmierz kontroluje kątem oka sytuację: widzi, że jego zajadłość znalazła uznanie w oczach Jaśka, bo ten demonstracyjnie spluwa w stronę płotu sąsiadów i rzuca przez sztuczne zęby przekleństwo, często w rodzinie Pawlaków jeszcze przez ich ojca, Kacpra, używane na wszystkich noszących portki Karguli: „Koniosraj jeden!” Kaźmierz uznaje, że to najlepszy moment, żeby nawiązać porozumienie z Johnem. Nie może pokpić sprawy: wszak kiedy znów stanęli murem przeciw Kargulowi -znajdą wspólny język. Tylko niech mu Jaśko da dokończyć historię owego pierwszego dnia, kiedy to płot się zawalił w trakcie powitania obu rodzin. Znając tylko początek dramatu, nie wolno wydawać wyroku o jego bohaterach. Dopada brata, który poprawia przekrzywioną w trakcie kłótni muszkę. Chce go wziąć -jak przedtem – pod łokieć, żeby dokończyć opisanie świata, którego Jaśko nie zna, bo na emigracji przebywał.
– Posłuchaj, Jaśku – zaczyna uroczyście, jak się zaczyna opowiadać dzieciom długie bajki. Nie zdążył nawet zdania skończyć, bo John odpycha go z wyraźnym obrzydzeniem, jakby Kaźmierz był skropiony nie wodą kolońską „Przemysławką”, lecz unurzany w gnojówce. Odwraca się na pięcie i nie oglądając się nawet zmierza stanowczym krokiem ku bramie. Grupka ludzi, których zwabiły dobiegające z podwórza Pawlaków krzyki, usuwa się przed nim. Mieszkańcy Rudnik nie są pewni, co się tu rozgrywa na obu podwórzach. Miało być powitanie Amerykańca, miał być chrzest, a tymczasem pora chyba lecieć na posterunek i zawołać sierżanta Bajdora, bo kto wie, do czego tu jeszcze może dojść… Kaźmierz stoi pośrodku podwórza z nisko pochyloną głową, jak byk na arenie, szykujący się do ataku. Nie wie, czy najpierw gonić Johna, czy skarcić Kargula, który swoim przedwczesnym pojawieniem się zniweczył cały misternie ułożony scenariusz powitania.
– Władek – ryczy na całe gardło. W drzwiach ukazuje się zwalista sylwetka sąsiada. Pawlak niecierpliwym gestem przyzywa go ku sobie.
Читать дальше