– Poczemu ty bieriosz eto chadziajstwo, jak w dierewni łutszyje? Eto wsio twoje!
– Mnie lepszego nie potrzeba – Kaźmierz cały czas lustrował wzrokiem sąsiednie podwórze.
– Tylko swojego. Na podwórzu rosła góra wyładowanych ze studebackera sprzętów. Marynia przykucnęła na żelaznym łóżku, gotowa w każdej chwili podjąć dalszą podróż. Babcia Leonia, nie wypuszczając ze szponiastych palców woreczka z ziemią, zajrzała do domu. Omiotła wzrokiem kredens kuchenny, rogi kozła nad drzwiami; w jadalni wisiały ponure oleodruki w brązowych ramach; w rogu stał wielki zegar o nieruchomym wahadle: w sypialni rozpierało się małżeńskie łoże; na wierzchu leżała rozpruta pierzyna, w której pewnie szabrownicy szukali ukrytego złota. Jak to porównać z dwuizbową chatką, jaką zostawili w Krużewnikach? Takich łóżek to pewnie nawet starosta w Trembowli nie miał. Ale to wszystko nie potrafiło odwrócić jej uwagi od tego, czego się bała najbardziej. Przysiadła przy oknie w kuchni na zydelku, jakby w oczekiwaniu na najgorsze. Kiedy Kaźmierz chciał zabrać z jej kolan woreczek z ziemią, mocniej zacisnęła na nim swoje kościste ręce.
– Mamo, taż my już w domu.
– Żeb' ja była bleszczata na oba oczy, może by i uwierzyła – z pełnym zgrozy wyrazem twarzy wskazała brodą na gazową kuchenkę, lśniącą emalią.
– Co to za dom bez pieca? Oj, w samą porę Kacper umarł-złapała pytające spojrzenie syna. -Taż gdzie on by się tu położył? Upiec może i upieczesz, ale gdzie na tym spać? Kaźmierz zobaczył przez okno, że Witia wytaskał z domu globus i teraz wraz z Ormianinem szuka na nim czegoś.
– A ty czego tą kulą bawisz sia?
– Patrzę, tato, gdzie my są. Żołnierze patrzyli, jak przez chwilę paluch Witii stara się trafić w okolice miejsca, w którym powinni się znajdować. Wreszcie perkatonosy zniecierpliwił się i odebrał chłopcu globus. Rozkręcił jego kulę i wbił paluch, aż ten wgniótł wielobarwną powierzchnię globusa gdzieś w okolicy przylądka Dobrej Nadziei.
– Może tu? Witia zerknął na globus i zaśmiał się: do Afryki tym studebackerem by nie dojechali… „Starszyna” nie speszył się: przyjdzie czas, że i tam będą. Cały świat będzie do nich należał, Generalissimus Stalin da rozkaz, to dotrą studebackerem i do Afryki, bo to „haroszaja ruskaja maszyna”.
– Jak to ruska? – zdziwił się szczerze Witia.
– To amerykańska! O, tu nawet pisze „USA. Wskazał białe litery na drzwiach szoferki. Perkatonosy i Ormianin roześmiali mu się w nos: te litery to skrót hasła, pod którym prowadzili i wygrali wojnę: „U” – oznacza „Ubit”, „S” – sukinsyn, „A” – Adolf. I stąd USA. W ten sposób rozstrzygnęli sprawy ideologiczne. Została tylko jedna sprawa do załatwienia: wypłata. Żołnierze już przygotowali pusty kanister. Kaźmierz wyciągnął spod worków z resztą sucharów bańkę. Poczuł, że niewiele już tam bimbru zostało, i pokręcił głową z wyraźną troską:
– Ot, pomorek. Grosz nam się kończy. Chciałby choć trochę zaoszczędzić, ale kierowca wylał wszystko do ostatniej kropli. Kaźmierz westchnął głośno, ale w duchu pocieszył się, że ukrył skrzętnie jeszcze jedną bańkę w skrzyni z pościelą. Ciężarówka odjechała, ucichł śpiew Ormianina. Spojrzał Kaźmierz na smętnie zwisającą z okapu sąsiedniego domu biało-czerwoną chorągiew. Zezłościło go raptem, że Witia nawet kobyły nie napoiwszy, podjął próbę jazdy na znalezionym w stodole rowerze.
– Witia, ano rzuć to żelastwo i galopem na dach liź – wręczył mu drzewce z biało-czerwoną chorągwią, którą był przystrojony ich wagon.
– Zawieś to wysoko, żeb' z daleka było widać! Kiedy Witia dotarł na sam szczyt dachu i umocował przy kominie chorągiew, Kaźmierz kazał sobie złożyć sprawozdanie, co widać z takiej wysokości. Chłopak stał na dachu, trzymając się komina, i patrzył wokoło, ręką oczy przysłoniwszy.
– Oj, tato – w jego głosie był zachwyt, ale i coś na kształt przerażenia.
– Jakby my na okręcie byli!
– Oczadział, czy jak? – Kaźmierz stał w kamizelce z zadartą głową pośrodku podwórka.
– Taż gdzie tu morze?
– A bo naokoło nic się nie rusza, tylko cisza i ani dymu z komina.
– A Karguli widział? – półgłosem spytała Marynia, trzymając się poręczy ganku.
– Nikoguteńko – wrzeszczał z góry Witia.
– A tam daleko coś błyszczy.
– Pewnie szyny kolejowe – Kaźmierz odbierał raport syna niczym dowódca baterii meldunek obserwatora.
– To rzeka chyba – zawyrokował Witia.
– Tylko jaka? – Marynia najwyraźniej czuła się jak rozbitek na nieznanej wyspie.
– Żeb' choć nazwę znać.
– Najwyżej sami nazwiemy – zdecydował Kaźmierz z najwyższym spokojem. Odkąd obecność „Mućki” potwierdziła motywy jego decyzji, nie tolerował żadnych objawów defetyzmu.
– Aj, tatko, gdzie my trafili – Witia pokręcił głową przejęty widokiem, jaki roztaczał się z dachu.
– A może to już nie Polska? – Ot, dziermoli, że aż mnie wątroba od tego przewróciwszy sia. Zlazaj ty lepiej z dachu, bo od tego patrzenia tobie w głowie bezlitośnie kołędzi sia! W tej chwili Witia zastygł, przylepiony kurczowo do komina. Już nie omiatał wzrokiem dalekich horyzontów, lecz patrzył w dół, na sąsiednie podwórze. Kaźmierz odwrócił się i stanął twarzą w twarz z całą rodziną Kargula. Stali za płotem zwartym szeregiem. Ogromny Władysław Kargul w starym kapeluszu nasuniętym na oczy wyglądał jak rosochata wierzba; drobna Anielcia w fartuchu ściskała w ręku wałek do ciasta, obejmując drugą ręką ponad szesnastoletnią Jadźkę, do której z drugiej strony tulili się dwaj młodsi bracia. Wyglądali wszyscy na zdeterminowanych obrońców barykady, na którą lada chwila spodziewali się ataku przeciwnika.
– Aj, Bożeńciu – wyrwał się gdzieś z głębi trzewi jęk Maryni. -I ja mam tu rodzić? Cofała się tyłem ku drzwiom domu, wpatrzona w Karguli takim wzrokiem, jakby tam za płotem stał pluton egzekucyjny NKWD. Babcia Leonia wysunęła się z kuchni i stanęła ramię w ramię z Marynią. Kaźmierz mierzył się spojrzeniem z Kargulem, a jego szczęki tak się zacisnęły, że gdyby teraz włożyć mu między zęby dwucalowy gwóźdź, przegryzłby go jak zapałkę. Witia zsunął się po dachówkach i wylądował na daszku ganku, gotów w razie potrzeby włączyć się do walki. W tej ciszy, która teraz zapadła, tylko monotonne bzyczenie much przypominało, że jest w okolicy jakieś życie. Taka cisza bywa po błysku pioruna, kiedy licząc sekundy, czeka się na łoskot grzmotu. Tylko płot, kruchy płot z lekko zmurszałych desek dzielił tych ludzi, dla których słowo „sąsiad” było równoznaczne ze słowem Herod” czy „Lucyfer”. I wtedy Kaźmierz, trzymając zaciśnięte kurczowo ręce, zrobił krok do przodu.
– Kargul, podejdź no do płota.
– A na co? – nieufnie zaburczał basem Kargul, obserwując czujnie każdy ruch Pawlaka.
– Ano podejdź, jako i ja podchodzę. Kargul głowę przekrzywił, oka z Pawlaka nie spuszczając. Gdy tamten był już o krok od płotu, zwalisty Kargul ruszył z ociąganiem w jego kierunku. Na wszelki wypadek obserwował każdy ruch Witii, który zeskoczył z góry i stanął teraz tuż za plecami ojca.
– Ano podszedłem. I co? Kaźmierz ściągnął powoli czapkę z głowy, odsłaniając bielszy płat nieopalonego czoła. W jego głosie drżały nutki wzruszenia, którego opanować nie był w stanie.
– A teraz czapkę zdejm, jako i ja robię.
– Na co mi to? – Kargul nieufnym wzrokiem badał intencje Pawlaka. – Na okoliczność, żeśmy wędrówkę ludów skończyli i że trzeba było wojny, żeb' my pokój zawarli – głos Kaźmierza wpadł nieomal w ewangeliczną tonację.
Читать дальше