Dopiero na ulicy folgę dałem wzburzonemu uczuciu mojemu. A diabli, diabli, diabli, a niechże to diabli, a to im się tera Bohatera zachciało, a Bohatera oni sobie wymyślili! Ale na Sesją musiałem iść, którą z Baronem, Pyckalem, oraz z doktorem Garcyja wyznaczoną miałem dla ułożenia warunków spotkania. Niczego ja dobrego po tej Sesji się nie spodziewałem, bo już widać było, że my tak coraz bardziej brniemy, brniemy, aż zabrniemy.
Jakoż nie omyliły mnie przeczucia moje. Sesja w ogródku jednej kawiarni nad rzeką wyznaczona była (bo upał) ale zdziwienie, zdumienie moje; Baron z Pyckalem na ogierach dużych, skarogniadych nadjeżdżają. Powiada Baron:
– Ogiery trochi żeśmy objeżdżali i tu przyjechaliśmy. Ale nie dla objeżdżania oni na Ogierach przyjechali, a dlatego chyba że, świadkami Krowy będąc, o to się trzęśli, żeby i ich za Krowy, Kobyły nie miano. Zaraz potem Dependent dr Garcyji przybył z wiadomością, że Pryncypał w hipotece musi podpisywać Tramitacją, a, za nieobecność swoją najusilniej przepraszając, jego przysyła aby w naradzie brał udział. Trudna Rada.
My tedy Naradę rozpoczęliśmy; a pod drzewem dwa Ogiery. Ja już bym nie wiem co dał, żeby to wszystko prędko, cicho załatwić a jak nagładziej, ale cóż kiedy Baron, Pyckal do niepoznaki odmienieni; owóż kij połknęli i mało co mówią, a grzeczni bardzo, nadęci, odęci, raz wraz się kłaniają. Powiadam tedy:
– Do pierwszej krwi i 50 kroków. Powiadają:
– Nie może być, do trzeciej krwi być musi i 30 kroków. Tak to, Kobyły się bojąc, Pojedynek ten, żal się Boże, pusty, bez kuł, najostrzejszym, najcięższym chcą czynić; a tam Ogiery im pod drzewem stoją. Nadymają się tedy, wydymają, sapią i (choć bez kuł Pojedynek) krwi wołają.
Do tego coś tam między sobą mruczą, między sobą zaczynają. A bo już to ze mną zaczynać nie śmieli, ani z Dependentem… ale między sobą większa śmiałość mieli i, gdy Ogierów swoich z nami zażyć nie mogą, między sobą tam ich sobie zażywają i już to tak ostro z sobą, jeden na drugiego mruczy, sobie dogadują. Bo i Zadry, Urazy dawne, pradawne się przypomniały, a to Młyn, a to Zastawa, więc na siebie koso spoglądają, mruczą, i mruczy Baron, mruczy Pyckal, mruczą, mruczą, a jakbym ci w pysk dał, jakbym cię nabił; i Baron z kieszeni Paznokieć duży, stary wyjął, ułamany. Ale, że to ze sobą wadzić się nie mogli, bo ze mną Narada, więc tylko, do mnie mówiąc, sobie przymawiają. I powiada Baron:
– Ja ta nie Cham z Chamów, a Pan z Panów, i wszystko tu nie po Chamsku z Chamska świńskim ryjem, a po Pańsku z Pańska w cztery Konie, bo tyż; to ja Pan, nie Cham, a matka moja nieboszczka krów nie doiła, ani za stodołę nie chodziła. Powiada Pyckal:
– Kto Cham i Chamów, a kto Pan z Panów, ale ja tu jak mnie się zachce za przeproszeniem portki w biały dzień przed wszystkimi zdejmę i Narobię, a przed wszystkimi, bo kto mnie co zrobi i owszem mordę rozkwaszę, rozkwaszę…
Takie tam gadanie! Ale Piniądze doskwirają, co mnie dali… i już z tymi piniędzmi nie wiadomo co robić… bo jak tu oddawać, kiedy już Narady rozpoczęte? Niewiadoma tedy Intencja, czy przeciw Gonzalowi, czy przeciw Tomaszowi podstęp; a tak nie wiadomo, czy jako ludzie honoru warunki pojedynku omawiamy, czy też spisek układamy. A jeśli spisek, to tyż nie wiadomo przeciw komu i czy to Tomasza broniemy, czy dla piniędzy, dla tej Mamony marnej ach Słodkiej, Miłej, Gonzalowi wszystko gładko ułożyć pragniemy. W tym zwątpieniu chciał Baron, żeby nie 30 a 25 kroków było; bo tyż to im bardziej; Pojedynek szalbierstwem zalatuje, tym oni go ostrzejszym chcą mieć i na Ostrość wszelką bardzo nastawają. Dependent tyż, panie, bałwan, Holender jakiś, może Szwajcar, Belg, i albo Rumun, wcale się na Honorowych sprawach nie rozumiał, a wniosek dał, żeby obie strony Kaucją złożyły, tytułem Gwarancji, że na placu staną, która to Kaucja rejentalnie poświadczona być miała. Tak wszystko kulawo, jak po grudzie, a Pojedynek coraz ostrzejszy, choć bez kuli.
Tam zaś, za wodą, kule furczą. Otóż to, gdyby nie tamto za Borem, za wodą, ja bym tej niespokojności nie miał, ale właśnie pod znakiem tamtejszej a krwawej Rozprawy nie tylko mnie, a wszystkim, bardzo ciężko, kłopotliwie i każden medytuje, czy to tam co z tego jemu na łeb nie spadnie i żeby to się czego nie doigrać. Otóż to, zamiast w czasie tak niebezpiecznym naszym cicho sza siedzieć, my tu ten Pojedynek urządzamy, a tak, gdy tam Kule, tu tyż Kula (choć to i bez kuli). O Jezus Maria! O rety, rety! A po cóż to, a na cóż to, a jakżeż to, a dlaczegóż to, a jaki to koniec z tego będzie? O Chryste, Chryste miłosierny, ciężko, ciężko, ciężko!… Ale trudna rada, cóż robić, gdy nic innego do roboty nie ma a tylko właśnie ten Pojedynek przed nami, jako jedyny cel wszelkiego działania naszego. I dlatego to ja, choć panie mroczno i mało co widać, ale właśnie, jak w lesie, gdy kto zbłąkany z dala kamień duży albo pagórek między drzewami zobaczy, do tego pagórka idzie, żeby to przynajmniej cel jaki miał dla chodu swego. A oni tyż idą, każden z innej strony, drogami swojemi.
Szedł więc Tomasz, a przedsięwzięcie jego Ostre, Krwawe, bo on strzałem swoim Krowę chciał zabić, Byka wywołać, Byka on strzałem przyzywał, aby Krowę zbodła co jemu Syna hańbiła jedynego… O Byk, byk, byk! Szła Gonzala, cichcem, boczkiem pod krzakami się przemykając, a już ona jak Łasica za Chłopaczkiem węszy, goni, a przed Tomaszem w pustotę Pojedynku pustego ucieka. Jadą tyż, oj, jadą, Baron, Pyckal, na ogierach swoich, ale podobnież mruczą, na siebie złym okiem spoglądają, własnej niepewni intencji. Tyż i JW. Minister z Radcą ciągną, nadciągają swoją Kawalkadą przez polanę, przez równinę, pod wierzbami, za Sosnami, Chojarami a z Damami! Ciemny las! Puszcza rozległa, wiekowa! Lesisty obszar! O Boże Miłosierny, o Chryste Dobrotliwy, Sprawiedliwy, o Matko Najświętsza, a ja tyż idę, idę i tak Idę, a Chód mój na drodze życia mojego, w znoju ciężkim moim, pod Górę, w gąszczu moim. Idę tedy i idę, Idę, a tam, u Celu mojego, i nie wiem co Zrobię, a Coś Zrobić muszę. O, po cóż ja Idę? Ale Idę, Idę, bo inni tyż Idą i tak to my wzajem siebie jak owce, cielęta, na ten Pojedynek prowadziemy i próżne plany, próżne zamysły i postanowienia, gdy człowiek ludźmi przymuszony, w ludziach jak w ciemnym zagubiony Lesie. Otóż to Idziesz, ale Błądzisz, i postanawiasz co, planujesz, ale Błądzisz i niby tam wedle woli swej układasz, ale Błądzisz, Błądzisz i rnówisz, robisz, ale w Lesie, w Nocy, błądzisz, błądzisz…
Ale, gdy z takimi myślami po ulicach Chodzę, natrętny gazet krzyk „Polonia, Polonia" ani na chwilę nie ustaje, owszem, coraz rozgłośniejszy, gwałtowniejszy… i coś podobnież nie72 dobrze… coś tak jakby tam coś nie tak, choć to, panie, ciemno, prawie nic rozeznać nie można, a jak we mgle, nad wodą, o zmierzchu… Ale coś ja widzę, że to coś niedobrze i chyba trzeszczy, pęka, ledwie zipie. I owóż chodzę po ulicach, chodzę, gazety kupuję, aż przypadkowo przed gmach Poselstwa zaszedłem i widzę, że okna JW. Posła oświetlone. Grzeszność zamierzeń moich, spraw moich, niejasność, niepewność uczucia mojego to sprawiały, że z trwogą na ten dom Ojczyzny mojej św. ach Przeklętej chyba spoglądałem; gdym jednak cień Posła osoby na białej firance rozeznał, nie mogłem dłużej powstrzymać dręczącej ciekawości mojej; a to wiedzieć chciałem, to mnie wiedzieć trzeba było, jak tam, co tam, jaka jest Prawda i jakże my na Berlin idziemy, gdy na przedmieściu Warszawskim się biją? Nie bacząc tedy na późną godzinę nocną jam próg gmachu Ojczyzny przekroczył i po wschodach na pierwsze piętro się udałem. Przysięga moja taka była, iż człowiekowi temu prawdę wydrzeć muszę. Idę tedy, a pusto, cicho. Cicho. Chód mój między kolumnami przepadał i ginął, z salonu zaś zgłuszony Posła chód słyszeć się dawał i cień zgarbiony jego na szybkach drzwi to w tę, to w tamtą stronę się przesuwał. Idę, idę, idę. Do drzwi zastukałem i długi czas nikt się nie odzywał, a kroki ucichły. Znów więc zastukałem, a wtenczas krzyknął Poseł:
Читать дальше