– Kto tam? Co tam? Kto tam?… Wszedłem, pod oknem stał; widząc mnie, krzyknął:
– Dlaczego pan bez Meldowania wchodzisz?
Spod okna pod kominek przeszedł i ręce w kieszenie wsadził. Ale zaraz mówi:
– No, niech tam, chodź pan, bo i tak rozmówić się chciałem.
Siadł na krzesełku, ale powstał i dopiroż do mnie, a, panie Gombrowicz, to i owo, kołuje, bokiem, opłotkami, łypie i łypie, aż w końcu powiada:
– Na miłosierdzie Boże, powiedzże, co tyż o tym Gonzalu gadają, podobnież on tam tego w takim sposobie Madama z Mężczyznami, co? I na drugą stronę pokoju przeszedł, tam na krzesełku siada, ale wstaje i paznokcie skubie. Ja myślę, co tyż to on tak chodzi, siada, wstaje, co tyż to tak skubie, ale powiadam:
– Gadają, gadają, ale dowodu nie ma, a wyzwanie przyjął.
– Uważaj więc, żeby jakiego wstydu nie było, bo Kawalkadę robiemy, a już zaproszenia rozesłane! Kawalkadę robiemy choć wojna i szaraków nie ma! A toż zwariować przyjdzie! A tu nie tingel-tangel jest, tylko Poselstwo!
Krzyknął piorunowym głosem:
– Poselstwo – krzyczy – Poselstwo… Ja myślę, co tyż on tak krzyczy? Ale pod konsolą stanął i ja myślę; po cóż on tak Staje? Dopiroż myślę: a po cóż ja tak Myślę, że on krzyczy, siada, lub powstaje, odkądże to mnie krzyk jego, siadanie, wstawanie dziwnymi się stały? A i bardzo Dziwne; do tego zaś Puste jakieś, jak pusta butelka, lub Bania. Patrzę się, przyglądam i widzę, że w nim wszystko bardzo Puste, aż mnie lęk zdjął i myślę sobie, a co to tak Pusto, może lepiej ja na kolana padnę?…
Owóż na kolana padam, ale nic. Stanął. Kilka kroków postąpił. Znów stanął i stoi.
Ja klęczę, ale klęczenie moje bardzo Puste.
On stoi, ale stanie jego tyż puste.
– Powstań pan – mruknął – ale mówienie jego Puste. Ja wciąż klęczę, ale klęczenie moje Puste. Poszedł do kanapy i usiadł, jakby Bania była, lub Purchawka.
Dopirożem zrozumiał, że już wszystko diabli wzięli. Że już się skończyło i Przegrana Wojna. A on nie Minister.
Z klęczek tedy, z kolan moich, powstaję… I stanąłem. Stoję. On też stoi.
Powiadam tedy:
– To już chyba ty Kawalkady nie będzie?
Odsapnął i na mnie łypnął:
– Nie będzie – mówi – Kawalkady? A dlaczegóż by nie miało być?
Powiadam tedy:
– To się odbędzie Kawalkada?
Powiada:
– Dlaczegóż by nie miała się odbyć? Przecie tak postanowione, że odbyć się ma.
Mówię więc:
– A? To się odbędzie?
Powiada:
– Ja nie kurek na kościele. I krzyknął:
– Ja nie kurek na kościele. I mówi:
– Za kogo ty mnie masz? Ja poseł, Minister… Ale krzyknął naraz:
– Ja Poseł! Ja Minister! I rzecze:
– G…rzu, ja nie jestem g…rz, ja tu rządu, Państwa przedstawiciel! I już dalej krzyczał, a bez przestanku i jak opętany:
– Ja Poseł, Ja Rząd, tu Poselstwo, ja Minister jestem, ja Państwo, ja Poseł, ja Minister, ja Rząd, Poselstwo, Państwo, a Kawalkada się odbędzie, odbędzie, bo Państwo, bo Rząd, bo Poselstwo i ja Poseł, Poseł, i Rząd, i Państwo i na Berlin, na Berlin, do Berlina, do Berlina! Bieży tedy pod ścianę, pod okno, stamtąd znów do szafy i krzyczy, krzyczy wniebogłosy, że Państwo, Rząd, Poselstwo, że on Poseł, i dalejże krzyczeć, że on Poseł… Lecz krzyk jego pusty i ja gmach Poselstwa opuściłem.
Ale Pusto. I na ulicy tyż Pusto. Wietrzyk mnie lekki i wilgotny owiał, ale nie wiem dokąd mam iść, co robić; i, gdy do kawiarni zaszedłem, tam Pusta Herbata. Dopiroż pomyślałem, że już koniec Ojczyźnie starej… ale myśl owa Pusta, Pusta i znów przez ulice idę, ale, gdy tak idę, sam nie wiem dokąd iść mam. Więc przystanąłem. I otóż sucho i pusto, jak wióry, jak pieprz lub pusta beczka. Stoję tedy i myślę, a dokąd ja bym poszedł, co robił, bo to ani Przyjaciół, ani znajomych bliskich, a tylko na rogu, panie, stoję… i dopiroż mnie chętka wzięła o tej godzinie nocnej abym do Syna szedł, Syna zobaczył… Pragnienie owe niezbyt dorzecznem było, a do tego w Nocy, ale w miarę przedłużającego się mojego na rogu postoju, gdy nie wiem dokąd iść mam (bo i kawiarnie już pozamykane) coraz ono bardziej dojmujące. Ojciec mnie dosyć dawno umarł. Matka daleko. Dzieci nie mam, a gdy ani Przyjaciół, ani bliskich żadnych, niechże przynajmniej do cudzego dziecka zajrzę, i Syna, choć to cudzego, zobaczę. Chętka, powiadam, zgoła sfiksowana, ale ruszyłem z miejsca; gdy zaś Idę bez celu żadnego, sam Chód w stronę Syna mnie kieruje; i tak, ni stąd, ni zowąd, ja do Syna idę (a Chód mnie stał się powolny, nieśmiały). Syn, Syn, do Syna, do Syna! Wiedziałem, że mimo późnej godziny zamiar swój urzeczywistnić zdołam, bo Tomasz z Synem dwa pokoiki w pensjonacie zajmowali, a, jak zwykle w południowych krajach, wszystkie drzwi otworem zostawiano.
Jakoż bez trudności do pensjonatu wszedłem i pokoik ten odnalazłem, a tam widzę: goły na łóżku leży, snem zdjęty, i tak jemu pierś, tak barki, tak głowa i nogi, że szelma, szelma, o szelma Gonzalo! Leży i oddycha. Oddech jego mnie jakąś ulgę przyniósł, ale z nagła złość mnie złapała, że to ja tu do niego po nocy przyszedłem a i diabli wiedza po co, w jakim celu… i tak do siebie samego powiadam:
– Oj, trzebaż to, trzebaż dobrze młodych pilnować, a tyż ich sztorcować! Co tak leżysz, wałkoniu? A ja bym ciebie do Roboty zapędził! Za czym posłał! Tobie co robić kazał! Oj, już to krótko trzymać trzeba, nie popuszczać, do roboty, do Pacierza choć kijem zaganiać żeby na Człowieka wyrósł… Ale leży, dycha. Powiadam więc:
– Już to batem dobrze dać, aby mores znał, w cnocie się chował, bo już to, Panie zmiłuj się, wałkoń do góry brzuchem leży… Ale leży. Leży, a ja stoję, i sam nie wiem co robić mam, po co tu przyszedłem. Owóż odejść chciałem; ale odejść nie mogłem, bo Leży, a ja nie wiem po co tu przyszedłem.
Owóż Leży, Leży. Tu więc mnie niespokojność jakaś zdjęła i powiadam, ale nie na głos, tylko po cichu:
– Ano, przyszedłem tutaj z niespokojności o przyszłość Narodu naszego, który od Wrogów pokonany, że nam i nic więcej, tylko Dzieci nasze pozostały. Obyż to Synowie wierni Ojcom i Ojczyźnie byli! Tak mówię, ale tyż zaraz mnie strach zdjął, po co ja to mówię i dlaczego mówię… Aż tu Pusto! Nagle tak Pusto! Nagle tak Pusto jakoś jakby Nic… jakby niczego nie było… a tylko on tu Leży, leży, leży… Pusto we mnie i pusto przede mną. Krzyknąłem:
– Wszelki duch Pana Boga chwali!
Daremne wszakże Boga Ojca imię, gdy Syn przede mną, gdy tylko Syn i nic oprócz Syna! Syn, Syn! Niech zdycha Ojciec! Syn bez Ojca. Syn Samopas, Syn Rozpętany, to mi dopiero, to rozumiem!
Nazajutrz wczesnym rankiem – Pojedynek. Gdy na łączkę umówioną, która niedaleko rzeki położona, zajechaliśmy, jeszcze nikogo nie było; a Tomasz pacierze odmawiał; ale wkrótce bryczka z lekarzem przybyła; i zaraz potem Gonzalo z szumem, z fukiem, w czwórkę rysaków i z forysiem, a za pojazdem jego Baron wraz z Pyckalem na ogierach rosłych, skarogniadych, które, ostrogami sztyfowane i uzdą zdzierane, skakały i chrapały. Jużeśmy tedy wszyscy byli. Ja z Baronem plac odmierzać zacząłem, ale żabę zobaczyłem, więc do Barona mówię:
– Żaby tu są. Odparł:
– Są bo wilgotno. Tyż dr Garcyja przystąpił do mnie i mówił, żeby pośpieszać, bo Cesją ma a tyż Tramitacją.
Znak dany został i przeciwnicy na plac wstąpili. Pan Tomasz skromnie, cicho, Gonzalo zasię w blasku, w fuku wszystkich szat swoich; a to jest Rapcie z niebieskiego atłasu, kamizelka takaż Atłasowa żółta Szafranowa, na to Kitelek czarny i takiż Półfraczek szamerunkowy też i orderowy, dalej peleryna w podwójnym kolorze, oraz kapelusz Czarny Meksykański z rondem, które duże, bardzo duże. Baron z Pyckalem znowuż Ogierów dosiedli. Gonzalo kapeluszem powiał, konie zachrapały. Pyckal do mnie galopem nadbieżał, konia zdarł, mnie z konia pistolety podał; a Puto ponownie kapeluszem powiał. Tomasz spokojnie na miejscu swojem stał i czekał. Ja pistolety nabijam… i kule w rękaw, w zarękawek. Dopiroż pistolet Tomaszowi wręczyłem, ale pusty, drugi zaś takiż pusty pistolet Pyckal Gonzalowi wręczył. Gdy na bok ustępowaliśmy, zawołał Baron:
Читать дальше