Przed pałac zajechałem, który za kratą dużą, złoconą, opuszczeniem, pustką zalatuje. Długo przed drzwiami czekać! musiałem, a gdy wreszcie otworzono, Gonzalo w nich stanął, ale w kitlu lokajskim białym, ze szczotką od podłogi i ze ścirką. Przypomniałem sobie, że on ze strachu przed Chłopakami chłopakami swymi własnego lokaja zwykł udawać, ale nic. Wchodzę, on cofa się, pobladł, a ręce mu zwisły jak ścirka. Dopiero gdym rzekł, że z nim pogadać przyszedłem, trochę spokojniejszym stał się i mówi:
– Owszem, owszem, ale chodźmyż do pokoiku mego, tam lepiej sobie pogadamy, Przez pokoje duże, złocone, do małego Pokoiku mnie prowadzi, który brudny, że nie daj Boże, a nawet łóżka w nim nie było tylko na gołych deskach barłóg. Na barłogu siada i do mnie:
– Co tam? Co tam słychać? Wtenczas ja splunąłem.
Uszy mu zbielały, zwiotczał i jak ścirka zwisł. Powiadam:
– Ciebie na pojedynek Starzec, któregoś obraził, wyzywa. Na szable lub na pistolety.
Zamilkł, milczy, mówię więc jemu:
– Ciebie na pojedynek wyzywają.
– Mnie na pojedynek wyzywają?!
– Ciebie – powiadam – na pojedynek wyzywają.
– Mnie na pojedynek wyzywają?!
Pisnął cienko bardzo, rączkami zamachał, oczkiem spojrzał i rzekł Głosikiem swoim:
– Mnie na pojedynek wyzywają?! Dopiroż powiadam:
– Zostaw ty Głosik, zostaw Oczko, rączkę i lepiej spełń powinność swoją! A po przyjaźni ja ci to mówię, bo wiedz, że jeśli Tomaszowi nie staniesz on ciebie jak psa zabić poprzysiągł. Masz wóz, albo przewóz.
Myślałem, że krzyknie, ale tylko sfolgował jak szmata i jemu miękko stopy duże na podłodze leżą; a włoski czarne, co na ręku ma, jemu tyż tak zmiękły, sfolgowały, że jak z waty. Bez ruchu na mnie Baranim Okiem spogląda, jak krowa. Zapytałem:
– Co ty na to? Nic nie mówi, a mięknie, mięknie, jak zmokła kura, i dopiroż gdy tak zmiękł, rozkosznie jak Królowa chińska się przeciąga i lubo wyszeptał:
– Wszystko przez Ignaśka, Ignaśka mojego!
Ze strachu więc w Kobitkę zmiękł; a gdy Kobitą jest, już się nie boi! Bo i cóż Kobicie do pojedynku! Więc jeszczem próbował do rozsądku mu przemówić i powiadam:
– A, panie Arturo, zastanów się żeś Starca obraził (on krzyknął:
– Starzec to furda) który Honoru swojego szarpać nie pozwoli (on krzyknął:
– Honor to furda!) a do tego w przytomności innych ziomków jego (on krzyknął:
– Ziomki to furda!) a już ja ci nie pozwolę byś Ojcu nie stanął (on krzyknął:
– Ojciec to furda!) a tyż i Syna sobie z głowy wybij (on krzyknie:
– Syn to mi dopiero, to rozumiem!).
W płacz; a płacząc jęczy:
– Myślałem, że ty mnie przyjacielem jesteś, przecie ja ci przyjacielem jestem. Co ciebie ten stary tak przekabacił, lepiej byś ty, zamiast starego Ojca stronę trzymać, z Młodymi się złączył, im jakiej takiej swobody pozwolił, Młodego przed tyranią Pana Ojca bronił!
Powiada:
– Pójdź no tu bliżej, coś ci powiem. Ja mówię:
– Z dala dobrze słyszę. On mówi:
– Bliżej podejdź, tobym ci co powiedział. Mówię:
– Po co mnie bliżej, gdy słyszę. On mówi:
– Coś bym ci może powiedział, ale na ucho. Powiadam:
– Do ucha nie potrzeba, sami jesteśmy.i Ale powiada:
– Wiem ja, że ty mnie za potwora masz To jednak sprawię, że moją stronę przeciw Ojcu temu będziesz trzymał, a takich jak ja za Sól Ziemi uznasz. Powidzże mniej żadnego ty Postępu nie uznajesz? Mamyż w miejscu dreptać; A jakże ty chcesz żeby co Nowego było, gdy Stare wyznajesz! Wiecznież tedy Pan Ojciec syna młodego pod batogiem swoim ojcowskim mieć będzie, wiecznież ten młody za Pana Ojca ma klepać pacierze? Dać trochę luzu młodemu, wypuścić go na swobodę, niech pobryka!
Powiadam:
– Szalony człowieku! Za postępem i ja jestem! ale ty Zboczenie postępem nazywasz. Rzekł mi na to:
– A jakby tak trochę zboczyć, to co?
Dopiroż, gdy to rzekł, mówię:
– Na Boga, mówże takim jak sam jesteś, a nie człowiekowi przyzwoitemu i honorowemu. To już chyba ja Polakiem nie byłbym, gdybym Syna przeciw Ojcu buntował; wiedz że my, Polacy, nadzwyczaj Ojców naszych szanujemy; i już ty tego Polakowi nie mów aby on syna Ojcu i jeszcze na Zboczenie uprowadzał. Wykrzyknął:
– A po co tobie Polakiem być?!
I mówi:
– Takiż to rozkoszny był dotąd los Polaków Nie obrzydłaż tobie polskość twoja? Nie dość tobie Męki: Nie dość odwiecznego Umęczenia, Udręczenia? A toż dzisiaj znowuż wam skórę łoją! Tak to przy skórze swojej się upirasz? Nie chcesz czym Innym, czym Nowym stać się? Chceszli aby wszyscy Chłopcy wasi tylko za Ojcami wszystko w kółko powtarzali? Oj, wypuścić Chłopaków z ojcowskiej klatki a niech i po bezdrożach polatają, niechże i do Nieznanego zajrzą! Owóż to Ojciec stary dotąd na źrebaku swoim oklep jechał, a nim powodował wedle myśli swojej… a niechże ten źrebak na kieł weźmie, niech Ojca swego poniesie gdzie oczy poniesą! I już Ojcu mało oko nie zbieleje bo go Syn własny ponosi, ponosi! Hajda, hajda, wypuśćcie wy Chłopaków swoich, niech Lecą, niech Pędzą, niech Ponoszą!
Krzyknąłem tedy:
– Milcz, zaprzestań namowy swojej bo niepodobna rzecz abym ja przeciw Ojcu i Ojczyźnie, a jeszcze w takiej jak obecna chwili! Mruknął:
– Do diabła z Ojcem i Ojczyzną! Syn, syn, to mi dopiero, to rozumiem! A po co tobie Ojczyzna? Nie lepsza Synczyzna? Synczyzną ty Ojczyznę zastąp, a zobaczysz!
Jak o tej „Synczyźnie" wspomniał, ja w pierwszym gniewie moim uderzyć go chciałem; ale już słowo to tak niemądrze uszom brzmiało, że mnie śmiech z tego chorego a chyba Szalonego człowieka wziął i tak się śmieję, śmieję… on zasię mruczy:
– Co ty tam z tym Starym… Ale tak naciskasz, że ja bym może (po przyjaźni tobie to mówię) jemu do pojedynku stanął. Owszem, stanąłbym, gdybym za świadka przy pojedynku Przyjaciela miał zaufanego, który by kule w rękaw przy ładowaniu pistoletów wpuścił. Rzuć starego! Co tam ze Starym! Stary niech samym prochem strzela, a tak i wilk syty i koza cała. A po pojedynku zgodę zrobić i nawet by się czego napić! Gdy ja dzielnie jemu stanę i męskość swoją okażę, już chyba on mnie wypić z Ignasieńkiem swoim-moim nie wzbroni…
Ja znów w śmiech; bo tyż to i śmiszna myśl jego; ale powiadam:
– Nie jeden tylko świadek broń ładuje, są inni świadkowie.
Mówi:
– Co się mają spostrzec, już to gładko obmyślić można, przecie nie pierwszyzna to przy pojedynku Kule w Rękaw. Ja mu na to:
– A jak z Rękawa na ziemię upadną? Powiada:
– W rękaw Zarękawek wszyć trzeba, to do Zarękawka wpadną; nie ma strachu.
I tak dość długo bez słowa siedziemy. Aż w końcu mówię (bo znów mnie śmiech brał):
– Ano, czas na mnie. Do drzwi mnie samych wejściowych odprowadził, które tyż zaraz zatrzasnął żeby go Chłopiec jaki z ulicy nie dojrzał. Gdy sam się znalazłem przez ulicę idę, ale zaraz mnie ta „Synczyzna" napadła i już jak mucha uprzykrzona kole nosa lata, a tyż jak tabaka w nosie wierci, aż znowuż mnie śmiech pusty złapał. Synczyzna! Synczyzna! A toż Głupie to, Szalone, a toż wariacja czysta! I marna, nędzna gadanina jego abym ja Kule w Rękaw wpuszczał, a dla Puta tego Ojca i Ojczyznę zdradzał…
Ale co robić? Oczywiste było, ze Gonzala siła ludzka nit zmusi aby przed pistoletem nabitym stanął; a gdy zaprzysiągł Tomasz że jego jak psa zabije jeśli mu nie stanie, rzecz cała kryminałem zakończyć się mogła. Do czego ja przecież dopuści: nie mogłem, jeśli przyjacielem Tomaszowi byłem. Innej tedy rady nie ma (jeśli ja Tomaszowi dobrze życzę) jak tylko zwiesi Gonzala ułudną prochu samego nadzieją; gdy zaś on na płaci stanie, pewny, że Tomasza z mańki zażył, my, świadkowie, po cichu Kulami pistolety nabijemy i Kule zagwiżdżą! O nie, ja Tomaszowi przyjacielem byłem! Jeżelibym ja podstepu użył, to tylko dla Tomasza dobra! Ale rzecz cała bez jego wiedzy załatwiona być musiała, bo on, nadzwyczajnie honorowym będąc, za nic by zgody swojej nie udzielił na intrygi taką; i do głowy mnie przyszło, żeby Gonzalowi na świadków Barona i Pyckala naraić (z którymi ja łatwo w porozumiem wejść mogłem), i z nimi wszystko, a gładko, ukartować. Najprzód jednak z nimi rozmówić się musiałem… a ostrożnie, gdyż diabli tam wiedzą, czy oni po wczorajszej Tomasza kłótni dalej z Gonzalem trzymają, czy może ich sumienie ruszyło i (choć to, panie, mnie Piniądze wciskali) może im się odmieniło.
Читать дальше