* * *
To była nadspodziewanie miła podróż. Tym bardziej że konwojent cały czas nosił za mnie plecak. Taki miał rozkaz – mój sprzęt fotograficzny, jako tymczasowo zarekwirowany, musiał przebywać pod stalą kontrolą władz. Został więc zdeponowany na barkach ich przedstawiciela.
Aby mu trochę ulżyć zaproponowałem, że w zamian poniosę jego karabin, pas z nabojami, wojskową maczetę, hełm i dwa granaty. No i w rezultacie on szedł przodem, zgarbiony pod moim plecakiem, ja zaś dwa kroki z tylu z naładowanym M – 16 przerzuconym przez ramię. W ten sposób dotarliśmy do jego wioski.
Powitały nas dwie starsze kobiety, bardzo przestraszone.
– Seńor capitan - zapytała wreszcie jedna z nich – co zrobił ten więzień?
Zwracała się wyraźnie do mnie, a mówiąc „więzień” wskazała głową na mojego konwojenta. Dopiero w tym momencie uświadomiłem sobie, jak my właściwie wyglądamy – on szedł przodem, zgięty pod moim bagażem, a ja z tyłu z bronią gotową do strzału. On w pełnym mundurze, ja po cywilnemu. To znaczyło, że jestem capitan żandarmerii wojskowej i eskortuję więźnia.
Spędziliśmy w tej wiosce tylko jeden dzień, ale było bardzo wesoło. Opowieść o tym, jak to więzień konwojował konwojenta obiegła okoliczne chałupy lotem błyskawicy i teraz do domostwa żołnierza schodzili się stopniowo wszyscy sąsiedzi, by nas sobie obejrzeć. Wieczorem zrobiło się z tego huczne przyjęcie. Każdy przyniósł coś do jedzenia lub picia i dzielił się z innymi. Rozpaliliśmy spore ognisko, rozsiedliśmy się dookoła i świętowaliśmy „Powrót taty”.
Mój konwojent miał młodą żonę i dziecko, których nie widział od bardzo dawna. Był szczęśliwy, bez najmniejszych zastrzeżeń, choć przecież przed nim jeszcze wiele miesięcy służby i żadnych widoków na przepustki do domu. Ja w jego sytuacji pewnie martwiłbym się, że jutro rano będę musiał odjechać. On jednak cieszył się chwilą bieżącą – tak, jak to potrafią robić tylko Latynosi. Jutro, złe czy dobre, będzie dopiero jutro – mańana – po cóż więc teraz mielibyśmy sobie jutrem zaprzątać głowy. Nie warto psuć dnia dzisiejszego! Na smutki będzie jeszcze czas mańana.
* * *
Następnego dnia po południu dotarliśmy do granicy.
– Co teraz? – zapytałem. – Będą mnie jakoś oficjalnie wydalać?
– Nie. Po prostu ja tu zostaję, a ty gringo, idziesz sobie dalej. Od tej chwili nie jesteś już aresztowany… i nigdy nie byłeś! – w tym momencie z szelmowskim uśmiechem podarł papiery konwojowe. – Tak samo jak nigdy nie byłeś w Hondurasie. Rozumiemy się? Capitan bardzo o to prosił.
– Jasne jak słońce. NIGDY NIE BYŁEM W HONDURASIE. Obiecuję. Tylko jak w takim razie wytłumaczyć fakt, że dotarłem aż tutaj? Z Nikaragui inaczej się nie da, jak tylko przez Honduras.
– Gdyby cię ktoś o to pytał, zacznij coś mówić po polsku. Cokolwiek. Wizę do Salwadoru masz w porządku, więc nasi cię po prostu wypchną dalej.
I rzeczywiście – wypchnęli.
W Salwadorze byłem tylko ten jeden raz.
Raz a dobrze. Kraj mały, pobyt krótki, ale intensywny. Mieli tam wtedy wojnę domową. Z resztą w tej czy innej formie mają ją do dzisiaj. I z powodu tej wojny czułem się bardzo bezpiecznie. Nigdzie i nigdy w całej Ameryce Łacińskiej nie czułem się tak bezpiecznie jak w czasie wojny w Salwadorze. To może brzmi szokująco, ale jest prawdą.
Na każdym najmniejszym nawet skrzyżowaniu wojsko pod bronią. Liczne patrole na wszystkich ulicach. W każdym przydrożnym rowie zrobiony okop i ustawiona broń maszynowa. W tych warunkach złodzieje, rzezimieszki ani żaden inny rodzaj bandytów nie miał możliwości działania.
Po najgorszej dzielnicy miasta można było maszerować wymachując garścią banknotów i nikt człowieka palcem nie tknął – tyle wszędzie było wojska. W każdym autobusie miejscowego PKS – u trzech żołnierzy pod bronią. Czasami jeszcze dwóch na dachu. Na każdym bazarze obok wozów zaprzężonych w woły i osły także wozy pancerne. Tak uzbrojonego kraju nie widziałem na żadnym filmie wojennym.
Czy miało to jakieś wady? Z mojego punktu widzenia nie, ale wyobrażam sobie, że mieszkańcy Salwadoru mogli mieć w tej sprawie odmienne zdanie.
Ponieważ byłem rzadkością (biali turyści nie przyjeżdżają na wakacje do krajów, gdzie trwa wojna), traktowano mnie jak dawno nie widzianego gościa. Miłego gościa! Nikt nie sprawdzał dokumentów – tak samo, jak w Belize, wystarczała tu moja blada twarz. Wojskowi i policjanci starali się być usłużni – w zatłoczonych autobusach załatwiali mi miejsce obok kierowcy, wskazywali drogę do niedrogich, ale godziwych hoteli itp. Byłem zachwycony. To znaczy do wieczora, bo wieczorem rządy w kraju przejmowała guerrilla.
* * *
Po zmroku drzwi i okna godziwych hoteli barykadowano zakładając na nie grube drewniane okiennice i zasuwając żelazne sztaby. Na parapetach od wewnątrz kładziono worki z piaskiem, aby w przypadku strzelaniny zbłąkana kula nie trafiła komuś do łóżka. Miasta i wioski zamierały kompletnie, może z wyjątkiem stolicy kraju. Władzę do świtu przejmował FMLN – Front Wyzwolenia Narodowego im. Farabundo Marti (czyli inaczej Fidel Castro sp. z o.o.).
Ponieważ byłem rzadkością (biali turyści nie przyjeżdżają na wakacje do krajów, gdzie trwa wojna), traktowano mnie jak dawno nie widzianą okazję do porwania. Nikt nie sprawdzał dokumentów – wystarczała blada twarz. Guerrilla była przekonana, że każdy Biały nadaje się do tego, by go porwać, a potem żądać okupu. Ci ludzie nie mieli pojęcia o tym, że najbliższa polska ambasada, do której mogliby się ewentualnie zwrócić w tej sprawie, leżała o tysiąc kilometrów stąd – w Kostaryce. A żeby się tam dostać, trzeba by po drodze minąć jeszcze dwa kraje, z których każdy miał z Salwadorem na pieńku. Nie wiedzieli też, że państwo polskie wyśmiałoby ich, gdyby mimo wszystko próbowali żądać za mnie jakichś pieniędzy.
W tej sytuacji było jasne, że jeżeli mnie porwą, to nikt się sprawą nie zainteresuje, a guerrilla po pewnym czasie uzna, że trzeba mnie zastrzelić.
* * *
Granicę przekroczyłem późnym popołudniem.
Z Hondurasu zostałem wypchnięty (dość mocno, w plecy, z wyraźnym zamiarem kopnięcia poniżej). Stało się to po tym, jak tamtejszy żołnierz przez dwadzieścia minut dopytywał się po hiszpańsku, dlaczego w moim paszporcie brak stempli wjazdowych, a ja mu odpowiadałem, po polsku, że tych stempli brak, ponieważ nigdy oficjalnie nie byłem w Hondurasie i teraz też mnie tu właściwie nie ma.
Ubaw miałem niezły, bo ja jego rozumiałem świetnie, a on na dźwięk języka polskiego najpierw robił zaskoczone miny, potem zaczynał się pocić, a w końcu trzęsły mu się ręce i nerwowo drżała górna warga.
Był gdzieś na styku furii i palpitacji.
– Nikaragua – mówiłem po polsku.
– Nicaragua. Już słyszałem, że Nicaragua i widzę w paszporcie – odwrzasnął po hiszpańsku. – Stamtąd wyjechałeś, a teraz jesteś tutaj. Jakim sposobem, gringo?
– Salwador – odpowiedziałem z uśmiechem Giocondy. Równie dobrze mogłem powiedzieć „pomidor”, bo w gruncie rzeczy graliśmy właśnie w tę grę.
– El Salvador. Wiem! Jest parę metrów stąd…
– Pedro – zawołał ktoś z boku. – Daj mu spokój. Wyślij go w diabły do Salwadoru i niech oni się martwią co dalej. Tylko nic mu nie stempluj do paszportu, żeby go nie próbowali odesłać z powrotem do nas.
Читать дальше