– Słyszałam od mojego brata – mówi Ewa – że kulturyści wcale nie są tacy silni jak na to wyglądają. Że te mięśnie są tylko nadmuchane.
Co? – oburza się Julek. Przyjdź z bratem, szybko się przekona.
– On trenuje karate.
– To niech przyjdzie z kolegami. Jeden kulturysta trzech karateków załatwi.
– Nie bujasz?
– Chcesz, to też z nimi przyjdź. Zobaczysz na własne oczy.
– A dałbyś radę przenieść ciężar wagi pięćdziesięciu kilogramów do końca korytarza?
Julek parska lekceważąco.
– Co to dla mnie.
Ewa spogląda na Klaudię.
– O, przecież ty ważysz pięćdziesiąt kilogramów – mówi.
– Pięćdziesiąt cztery i pół – odpowiada Klaudia.
– Tym lepiej – mówi Julek i rzuca się na Klaudię. Bierze ją na ręce i zasuwa truchtem na koniec korytarza. A korytarz w naszej szkole długi, kończy się za horyzontem. Są już daleko, już Julek nie biegnie. Idzie coraz wolniej, ale Klaudii nie puszcza.
– O tak, bardzo silni są kulturyści – mówi Ewa z zadumą w głosie. Przy drzwiach naszej klasy wybucha bijatyka. Ziębiński kontra Gamburowicz. Już po bijatyce. Florek trzyma się za twarz i jęczy żałośnie:
– Oko mi wybił… oko mi wybił!
– Niech ci Hitler odda swoje – mówi Ziębiński.
– Gruby, chodź tu! – woła Ewa. Ziębiński podchodzi do nas.
– Co chcesz?
– Masz ode mnie medal za patriotyzm – mówi Ewa. Wyciąga z kieszeni pięć centów i daje Ziębińskiemu. On ogląda monetę, chowa ją i mówi z triumfem:
– A co? Ma za swoje, hitlerjugend.
– Przynieś mi jego oko, to dam ci pięć dolców – mówi Ewa. Ja go tylko lekko stukłem – odpowiada Ziębiński, nagle przestraszony. Leci za Gamburowiczem, który w asyście Marleny udaje się do ubikacji w celu przemycia oka.
Grupa sanitarna mija się z Julkiem kulturystą, niosącym Klaudię z powrotem. Sadza ją na parapecie obok nas i, ciężko dysząc, pyta:
– No i co?
– Przekonałeś mnie – mówi Ewa. – Ty to byś zabił każdego kulturystę.
Julek spogląda na nią ostro.
– Kulturystów nie zabijam.
– Ojej, pomyliło mi się. Chodziło mi o karatekę. Powiem mojemu bratu i jego kumplom, żeby cię omijali z daleka.
– A jak – mówi Julek i uśmiecha się nonszalancko. – A jakby ktoś do was, dziewczyny, szurał, to możecie na mnie liczyć.
– Zenek! – woła nagle Ewa. Podbiega do nas Zenek. Co?
– Szurasz do nas? – pyta Ewa.
– Ja?… Nie.
– To masz szczęście.
– A co?
– Bo jakbyś zaszurał, to miałbyś z Julkiem do czynienia. Zenuś zadziera głowę i spogląda z dołu na Julka. Julek patrzy na niego, potem na nas i chyba coś mu zaczyna świtać w łepetynie, że Ewa się z niego nabija.
– Eee – mówi, macha ręką i odchodzi. A my od tłumionego śmiechu rozlatujemy się na malutkie kawałeczki.
Z początku jechały za nami Simsonem Klaudia i Magda, ale już dawno je zgubiłyśmy, klucząc uliczkami Szczawna Zdroju. Mam na głowie wielki, czarny, błyszczący kask, a Ewa ma taki sam i bez przerwy się stukamy.
Ja ja stuk, to ona odchyla głowę i mnie stuk.
Stuk stuk. Stuk stuk.
Te kaski to stąd, że Ewunia doszła do wniosku, że ma już dosyć ciągłego umizgiwania się do mundurowych i farbowania na zielono ich kieszeni.
Wreszcie się dowiedziałam, dlaczego wczoraj tamten milicjant mówił do niej „pani Zdzisławo”. Bo Ewa ma prawo jazdy swojej starszej siostry, która jest od roku w Londynie. Są do siebie na zdjęciach bardzo podobne i dzięki temu Ewa, choć ma dopiero piętnaście lat, może sobie jeździć ciężkim motocyklem i samochodem.
Siedziałyśmy w jednej ławce przez wszystkie lekcje. Na przerwach dołączały do nas Klaudia i Magda i wygłupiałyśmy się we cztery.
Nigdy w życiu tak się nie uśmiałam, jak dzisiaj. Nawet wtedy, jak byłam z Kasią. Ewa ciągle wpada na jakiś nowy pomysł, jakby tu kogoś zrobić w balona. Ale nie robi tego ze złośliwości, czy co, tylko tak dla żartu, żeby się pośmiać.
Stuk, znowu mnie stuknęła.
To ja ją też stuk. Patrzę przez szybkę, a tu już dojeżdżamy do białego muru, otaczającego willę Ewy. Brama jest otwarta, wjeżdżamy do środka. Przed garażem stoi samochód, z którego właśnie wysiada tatuś Ewy.
Zsiadamy z Yamahy i ściągamy kaski.
– Cześć, Tutu! – woła Ewa, a ja mówię: – Dzień dobry.
– Cześć ślicznotki – odpowiada tatuś Ewy. Wchodzimy razem do domu.
– Co słychać w interesach? – pyta Ewa.
– Okej – odpowiada tatuś. W hallu się rozchodzimy. Tatuś idzie po schodkach do góry, a my do pokoju. Ewa rzuca swoją torbę w kąt, a po chwili i moja teczka tam ląduje. Rozwalamy się na dmuchanych, przezroczystych fotelach po obu stronach stolika ze szklanym blatem.
Nagle Ewa pstryka palcami.
Zrywa się z fotela, jest już przy szafie. Wyciąga z niej sukienkę z turkusowego dżinsu z błyszczącymi sprzączkami. Rzuca mi ja.
– Przymierz – mówi.
– Nie, po co.
– Szybko.
– Nie chcę.
– Bo skoczę przez okno, jak nie przymierzysz – grozi i robi krok w stronę okna. Śmieję się, bo przecież okno wychodzi na taras. Ewa podchodzi do mnie i ściąga mi na siłę moją elastyczną bluzeczkę.
– Ja sama – mówię. Zdejmuję spódniczkę i biorę sukienkę. Wchodzę w nią nogami, bo przez ręce nie chciała przejść. Podciągam ją do góry. Ewa zapina mi na plecach zamek błyskawiczny.
– W sam raz – mówi Ewa. – Zobacz się. Prowadzi mnie do wielkiego lustra.
Jejku, jak ładnie wyglądam. Sukienka jest obcisła i wąska na dole, z rozcięciem z przodu. I ma bardzo fajny dekolt. Wkładam ręce do kieszeni.
– Dobrze się w niej czujesz? – pyta Ewa.
– Yhm.
– To jest twoja.
– Nie, coś ty…
– To świetna sukienka, kosztowała trzydzieści dziewięć dolarów i sześćdziesiąt centów.
– Ja ci nie mogę zapłacić – mówię i zerkam po raz ostatni w lustro.
– Daję ci za darmo.
– Nie, nie mogę.
– Nie bądź głupia. Głupi daje, mądry bierze. Jest twoja i cześć.
– A co powie twoja mama?
– Czemu ma coś mówić? – dziwi się Ewa. – Ona nie zna moich sukienek, interesuje się tylko swoimi.
– Jakoś mi nie wypada – mówię cicho. – Taka droga sukienka…
– Pamiętaj na przyszłość o jednym – mówi Ewa. – Nigdy nie żałuj bogatych, bo oni na pewno cię nie pożałują. Popatrz, jak ślicznie w niej wyglądasz. Pasuje do twoich włosów i do twojej karnacji. A dla mnie i tak za ciasna, zobacz, jak mi cycuszki urosły.
– To bardzo ci dziękuję – mówię i chciałabym się do niej uśmiechnąć, ale nie mogę, bo jakoś mi głupio.
– Mam bardzo dużo super fajnych ciuchów w których już nie chodzę – mówi Ewa. – Ale jak mam cię prosić na kolanach…
– Nie wygłupiaj się – mówię. – Nie jestem żebraczką.
– Jesteś moją przyjaciółką – mówi Ewa – i tak się akurat złożyło, że ty masz mało, a ja dużo. Ani to twoja wina, ani moja zasługa. To co, poprzymierzasz jeszcze?
– Nie – mówię – nie chcę.
– Bo już nie mam siły patrzeć, jak ty się męczysz w tych swoich dwóch spódnicach i dwóch bluzkach. A te twoje majtki… serce się kraje. No nie, czy twoi rodzice są normalni?
Przecież twój ojciec jest górnikiem, górnicy nieźle zarabiają. Wzruszam ramionami.
– Wcale nie tak dużo – mówię. – Jest nas siedmioro na jedną pensję. To sobie podziel. Trzeba dobrze się nagłowić, żeby nie zdechnąć z głodu. Dobrze, że tata trochę dorabia na boku. Zresztą dla mnie i tak nie opłaca się niczego kupować, bo jeszcze ciągle rosnę…
Читать дальше