Przez jakiś czas ona i Andrew znów wspólnie się modlili, co im się nie zdarzało, odkąd przestali dzielić łoże. To był gest. Elspeth spędzała teraz wieczory w towarzystwie teozofów i innych poszukiwaczy prawdy. Medytowali o żołnierzach, usiłując roztoczyć wokół swoich bliskich tarczę energii psychicznej. Elspeth usłyszała o wojnie przerażające opowieści – że Niemcy są sługami Władcy o Czarnym Obliczu, nieprzejednanymi wrogami prawdy, że nieżyjący już podżegacz wojenny Bismarck naszpikował granice swego państwa magnetycznymi talizmanami, by zapobiec nadprzyrodzonemu oporowi wobec teutońskiej dominacji. Kiedy zaczęły napływać wieści o ofiarach, niektórzy spośród zaprzyjaźnionych teozofów zaczęli działać jako Niewidzialni Przyjaciele. Patrolowali odległy front w ciałach astralnych i prowadzili dusze zabitych ku nowym wcieleniom. Pełna złych przeczuć Elspeth usiłowała nawiązać kontakt z Kennethem i Duncanem. Jeden jedyny raz. Pierwszy i ostatni. Ale nie potrafiła wyjść z ciała, oderwać się od Bombaju. Może była to kwestia słabego opanowania duchowej techniki, tłumaczyła sobie.
Telegramy nadeszły w niewielkich odstępach czasu. Kenneth pod Ypres. Duncan pod Loos. Tylko myśl o reinkarnacji pozwoliła jej to przetrzymać. Ktoś pokazał Elspeth Lives ofAlcyone pana Leadbeatera z listą inkarnacji, sławnych wcieleń we wszechświecie od czterdziestu tysięcy lat przed Chrystusem do czasów współczesnych. Juliusz Cezar. Pani Besant. Wcielenia na Marsie, w Peru, na Księżycu. Świadomość ich nieograniczoności przyniosła ukojenie. Ten koszmar był po prostu zakończeniem jednej z wizyt jej synów. Spotkali się przedtem i spotkają potem, setki razy, w setkach form wędrujących w czasie i przestrzeni. Z dwoma telegramami na stole w salonie odkryła, że już się nie boi. Powiedziała Andrew, w co wierzy, spokojnie rozwijając ten wątek niczym dywan na stopniach, po których zejdzie niecierpliwie oczekiwany dygnitarz.
Andrew był wstrząśnięty. Powiedział, że zwiódł ją Szatan. Że nie są już mężem i żoną. Tego popołudnia przydźwigał stosy cegieł na podwórko, rozebrał się do koszuli i zaczął wznosić mur.
Kiedy Bobby zjawił się tu pierwszy raz, nie mógł się nadziwić władzy, jaką owa konstrukcja ma nad jego nowymi chlebodawcami. Kruszący się krzywy mur, zapadnięty pośrodku, z mężem po jednej i żoną po drugiej stronie, wydawał się mieć niedorzeczną, a jednocześnie mistyczną moc. Podejrzewał, że nawet wielebny nie potrafi wyjaśnić, jak powstał. Mur zrodziło cierpienie.
Chodziło o utrzymanie się na posterunku i odgrodzenie się od Elspeth. Nikt go nie rozumiał. Kładąc cegły jedna na drugiej, Andrew czuł się jak ostatni człowiek na świecie. Fala plugastwa porwała nawet jego żonę. Nawet Elspeth.
O Boże.
Wszystkie jego słabości. Wszystkie poprzednie mury. Nie byłyby konieczne, gdyby nie upadał tak nisko i tak często. Nie miał pojęcia, jak widzą go inni, i niezbyt go to obchodziło. Liczyło się tylko to, co widzi Bóg. Andrew wiedział, co widzi gigantyczne niebieskie oko. Dziurawe wiadro. Cieknący worek ze skóry.
Przez chwilę rozważał ułożenie cegieł w kwadracie. Zbudować grobowiec i zamknąć się w nim. Nic takiego się jednak nie stało. Rozpacz jest jedną z rzeczy, które nie są Bogu miłe. Andrew zbudował więc mur do wysokości oczu, przeniósł resztę swoich rzeczy do pokoju na poddaszu kościoła i zaczął obserwować, jak Elspeth stacza się do poziomu małp.
Mógł położyć temu kres. Każde z nich mogło to zrobić, wyprowadzając się albo wracając do domu. Mógł narzucić jej swoją wolę, odcinając od pieniędzy przysyłanych przez siostrę (Susan i Petie wzbogacili się na sieci aptek). A jednak coś ich przed tym powstrzymywało. Żyjąc po przeciwnych stronach muru, zawiśli w stanie tymczasowości. Odsuwali w czasie ostateczny koniec.
Po stronie Elspeth panował ruch. Andrew ukradkiem obserwował przychodzących i wychodzących, czasem z okien pokoiku na górze, czasem stojąc na palcach za murem. Teozofowie zawsze chodzili grupkami, jakby musieli trzymać się razem. Choć ciągle widział te same twarze, zawsze występowały pod różnymi sztandarami. Córy Indii, Zakon Wschodzącego Słońca, Liga Uzdrowicieli, Liga Modlitwy, Braterstwo Sztuki. Tyle oszukaństwa. Tyle dezorientacji. Mężczyźni i kobiety Hindusi i Europejczycy. Wszyscy bezładnie przemieszani. Andrew nie wiedział, jak Elspeth może to znieść.
Nigdy nie miał szerokich horyzontów, l nie był z tego dumny. To oznaczało, że jego wiara jest chwiejna i słaba. Przez całe życie zdawał sobie sprawę, że gdyby wskazano mu drogę tylko raz, byłby zgubiony. Dziwaczne misteria odbywające się po drugiej stronie muru to dzieło Szatana, tego był pewien. Ale zawsze unikał nawet bardziej niewinnych form abstrakcji. Bezkres. Konglomerat. Różnorodność. Dla Andrew były to jedynie inne określenia Wątpliwości.
A kiedy upadł, upadł naprawdę nisko.
W chacie na zboczu wzgórza gdzieś w Asamie migocze światło. Przez szpary między bambusowymi palami żółty płomień sączy się na zewnątrz. Andrew krąży w środku niespokojnie. Jego zlane potem nagie ciało pozostawiło na prześcieradle brudny i mokry ślad. Popija wodę z dzbana na stole. Klęka do modlitwy. Pociera ręką o rękę, ostrymi paznokciami skrobie pokąsaną przez komary pierś. Każdy dotyk pali mu skórę. Tropikalny klimat okazuje szatańską złośliwość. W upale i wilgoci Europa się roztapia, a sługa boży staje się wrażliwym instrumentem – ociekającym potem nagim ciałem z falującym i naprężonym kutasem. Andrew tarza się po ziemi i jęczy. Ma dwadzieścia cztery lata. Kiedy przychodziły takie noce, poddawał się i w poczuciu winy ręcznie pozbywał się problemu. Dziś zza drzwi dobiega jakiś szmer. Ktoś go obserwuje. Andrew przepasuje się starą koszulą i otwiera. Staje twarzą w twarz z Sara, jedną z dziewcząt z misji. Filigranowa, o twarzy kotki, przytyka obie dłonie do ust, by stłumić chichot. Nie ma na sobie sukienki z zadrukowanego perkalu, stroju obowiązującego w misji, do którego noszenia on i Gavinowie nie mogą przyuczyć swoich podopiecznych. Kuca. Spódniczka z trawy tańczy wokół jej talii. Ciężkie mosiężne kolczyki wiszą w rozciągniętych uszach. Poza tym Sara jest naga. Oczy Andrew błądzą po małych brodawkach jej piersi, wędrują w dół ku sromowi obramowanemu trawą. Nie wytrzymuje. Zaciska palce na ramieniu Sary i wciąga ją do środka.
To stało się raz, drugi, trzeci. Czwartego razu nie było. Andrew poczuł do siebie obrzydzenie. Musi z tym skończyć. Przysiągł sobie, że musi. Kalka miesięcy później mała Sara toczy się między zabudowaniami misji, wygładzając wyblakłą różową sukienkę na rosnącym brzuchu. Andrew jej unika. Gavinowie wiedzą, że nie jest zamężna, ale złożyli to na karb jakiegoś uchybienia z jej strony, jakiegoś przypadkowego kontaktu poza misją, z kimś z jej plemienia. To się wymykało europejskiemu rozumieniu. „A może ona ma męża – głośno myślał któregoś dnia pan Gavin. – Kogoś, kto się nie nawrócił”. Nie zauważył spojrzeń rzucanych młodemu Macfarlane’owi przez inne dziewczęta z misji. Nie miał pojęcia, co słyszy jego młody asystent, gdy leży wieczorem na pryczy i modli się, wpatrzony w lepką ciemność. Skrobanie do drzwi. Jak pazurki małych zwierzątek. Sara. I nie tylko ona. Wszystkie pragnęły dostąpić tej łaski. Stać się kobietą młodego białego kapłana.
Urodziła się dziewczynka. Sara podniosła małą do góry, gdy ojciec mijał je wielkimi krokami. Nie miał śmiałości spojrzeć jej w oczy. Dziecko miało jasną skórę. Andrew pomyślał, że Gavinowie musieli zwrócić na to uwagę. Ale milczeli. Dziewczynka była w misji przez cały czas. Bawiła się w piasku, klaskała pulchnymi rączkami. Oskarżała go.
Читать дальше