– Może jednak kropnąć się do Banatu – zaproponował Szökölön. – W całym Banacie czuję się jak w domu. Przechowają nas tak, że sam diabeł nikogo nie znajdzie.
– Więc jak, panowie? Decydujemy się, bo za dwie godziny upływa termin naszego wyjazdu i możemy narwać się na jaką kontrolę.
– No cóż? Wystawiaj dokument do Grazu.
Kania udał się do sali restauracyjnej, gdzie, zasłonięty przez Baldiniego i Habera, wypełnił przy stoliku dokument podróży do Grazu. Jako cel podróży podał pobranie materiałów sanitarnych dla korpusu we włoskim Tyrolu. Ważność dokumentu określił na cztery dni.
Pociąg do Grazu odchodził przed drugą w nocy, więc, aby zabić czas, wyszli z dworca i wstąpili do pierwszej z brzegu restauracji, gdzie zamówili kolację. Siedzieli tam do północy, po czym powrócili w trochę już różowszych humorach na dworzec.
Pociąg, do którego wsiedli, zapełniał się szybko i o zajęciu całego przedziału nie było mowy. Przeważna część pasażerów wojskowych składała się z rekonwalescentów, którzy odsyłani byli z różnych szpitali na dokończenie kuracji do Grazu.
W przedziale drzemał już jakiś feldfebel, który wejście ich przywitał z niezadowoleniem, ponieważ musiał wstać i ustąpić miejsca na ławce. Zrobił to zresztą dopiero wtedy, kiedy Kania odsłonił lampę i zaprezentował mu swoje medale i oznaki na kołnierzu. Przedstawił się przy tym, ale jakoś tak niewyraźnie, że nie mogli odgadnąć, jakiej jest narodowości. Bezpośrednio przed odejściem pociągu weszli do przedziału dwaj marynarze. Zasalutowali z charakterystycznym niedbalstwem, właściwym całej marynarce w zetknięciu się z wojskiem lądowym. Miejsca zajęli z hałaśliwą nonszalancją i nie zważali zupełnie na resztę pasażerów. Zachowanie się ich denerwowało szczególnie Szökölöna, który szukał okazji do wyładowania nagromadzonej w sobie irytacji. Kiedy pociąg ruszył, wyjął z plecaka karty.
– W co panowie grają? – zapytał feldfebel.
– We wszystko, w co można ograć jakiegoś bogatego pana feldfebla – odpowiedział Szökölön. – Przy naszym żołdzie każda setka ma swoją wartość.
– Wysokie żołdy dostajecie panowie, jeżeli gracie na setki.
– Takie żołdy są niezłe – zauważył jeden z marynarzy. Szökölön ucieszył się z okazji.
– A komu mają tak płacić? Wam?
– Jeżeli już o tym mowa, to takie wysokie żołdy powinna dostawać marynarka.
– Niby za co? Za to, że sobie jeden z drugim żuje prymkę na czółnie?
– Tylko nie czółnie… te!
– Prędkoś się ze mną spoufalił, jak świnia z pastuchem. “Nie na czółnie”, hm! widziałem ja te pancerniki dunajowe! Jakbym się dobrze najadł, to przeniósłbym go w zębach z jednego brzegu na drugi. Kichnąć i zatonie!
– Za takie gadanie powinieneś, bracie, tak w pysk dostać, żebyś wyleciał przez okno i kilka razy okręcił się dokoła jakiego słupa telegraficznego jak glista – zareplikował marynarz – ale nie chce mi się ręki brudzić takim wszawym piechociarzem. Tfu!
– E, matróz! Nie wycierajcie sobie tak zębów wszawą piechotą, dobrze?
Marynarz spode łba popatrzył na medale Kani. Wzbudziły w nim respekt.
– Nie wolno pomiatać marynarką, panie feldfebel…
– Piechotą też nie wolno pomiatać. Za duże wam grzebienie pourastały, rolmopsy, piklingi wędzone! Włazi taki do przedziału i łapę do swego talerzyka przykłada, jakby łaskę robił, że starszemu salutuje! Cóżeś ty za dygnitarz jeden z drugim?
– Dymaj na front i tam się stawiaj – złośliwie odezwał się Haber.
– Albo idź do Syrii i rżnij się na pustyni z Arabami – dodał Hładun – tam bądź mądry!
– Bohaterowie! Wilki morskie! Wam nawet długie portki na to dali, żebyście nie mogli wiać w bitwie. Takie szerokie pantalony przeszkadzają w pływaniu i nie można tak sobie, ni z tego, ni z owego, wskoczyć do wody i odpłynąć na brzeg, a stamtąd patrzeć, jak macierzysty okręt idzie na dno. A wyrywać umiecie! W Poli coś o tym mogliby powiedzieć, gdyby tak popytać w porcie, jak ta marynarka była waleczna, kiedy pokazała się włoska łódź podwodna. Teraz robią blokadę i nawet siatki powpuszczali w wodę, żeby więcej takich gości nie było, bo musieliby wiać na piechotę. A w wagonie nadyma się taki śledź w oliwie, taka nędzna szprotka, jakby nie wiadomo jakie cuda robił! I grozi jeszcze komuś, że da w pysk! Kto? Komu? – Dosyć – przerwał Kania, kiedy zauważył, że marynarze zgrzytają zębami i jeden z nich w niedwuznacznych zamiarach sięgnął do kieszeni – nie gadać z nimi!
– Befehl, Herr Feldwebel! Rzeczywiście, nie warto sobie języka strzępić z takimi dziadami, bo się potem gotów pochwalić, że z nim frontowy żołnierz rozmawiał. I mógłby jaki bałwan uwierzyć, że się taki niehonorowy żołnierz znalazł.
– I wstyd z tego na froncie – uzupełnił Hładun – hańba na całą piechotę. Ja się nawet nie przyznam, że razem z nimi w jednym wagonie jechałem, boby mi za złe wzięli, że od razu nie wywaliłem ich na zbitą mordę.
– Słusznie – wtrącił Haber – rzeczywiście nie można się przyznać do takiego poniżenia, bo gotowi jeszcze za karę przenieść nas do marynarki.
– Wtedy nie pozostałoby nic innego, jak założyć pętlę na szyję i poszukać suchej gałęzi – odezwał się Baldini – raczej śmierć niż taka hańba.
Obcy feldfebel pokiwał głową i obrócił wesołą twarz do marynarzy.
– Dojechali wam niezgorzej. – Żeby to w porcie – westchnął z żalem jeden z marynarzy – już by dwie karetki sanitarne miały pasażerów.
– Trzeba by ich było zbierać łopatkami razem z ziemią – uzupełnił drugi.
– Aha! W porcie! Toś taki mądry? Wiem. Zaplącze się jakaś chudzina z taborów nogi wymyć, to go wtedy znienacka opada załoga trzech monitorów i kradnie mu onucki. Bądź taki odważny, kiedy jesteś sam na sam z żołnierzem frontowym!
– Panie feldfebel – zwrócił się jeden z marynarzy do Kani – bardzo pana przepraszam, ale muszę mu dać po mordzie.
– Nie radzę wam się tak meldować do tego bicia, bo sami oberwiecie. A ty siedź cicho i nie gadaj!
– Befehl, Herr Feldvebel. Będę cicho siedział, chociaż oni zaczepili nas pierwsi. Nie gadam z tobą więcej, zdechły polipie! Sr… ci w serce!
Szökölön splunął na podłogę i demonstracyjnie roztarł ślinę butem, jakby rozcierał na proch całą marynarkę austriacką. Feldfebel śmiał się, a marynarze zaczęli udawać, że chce im się spać. Stracili trochę na swojej zuchowatości wobec znakomitej przewagi “frontowych żołnierzy”. Nasunęli płaskie czapki na twarze i oparli głowy o ścianą.
– Gramy, panie feldfebel? – zapytał Szökölön, dumny z pognębienia marynarzy.
– W co panowie grają?
– W co pan sobie życzy.
Baldini wylosował bank i zaczęli grać w dwadzieścia jeden. Kania nie brał udziału w grze i najpierw wyglądał przez okno w ciemność, a potem nasunął czapkę na oczy i usnął. Feldfebel przegrał i stwierdziwszy to wyraźnie skwaśniał. Dalsze banki nie przyniosły mu również wygranej. Zapalił się i zapewniał, że zwykle ma szczęście w grze i nie wie, czemu ma przypisać swego wyjątkowego pecha. Kiedy przegrał posiadany zapas gotówki, oświadczył, że ma pieniądze w Grazu, ale chciałby się odegrać i proponuje grę na rum. Manierka dwadzieścia koron.
– Ile pan ma tych manierek?
– Pięć.
– Możemy grać o to – zgodził się Szökölön – nie lecę na wygranie. Odegraj się pan.
Mimo szczerej chęci odegrania się, jaką miał feldfebel, po kilku uśmiechach losu, które go napełniły nadzieją, w rezultacie przegrał i rozstał się ze swoim rumem. Z wielkim żalem wręczał manierki wydobyte z plecaka.
Читать дальше