– Wąsy powinieneś zgolić – poradził Baldini – po tych miotełkach najpewniej cię poznają.
– Wąsów nie zgolę.
– Nie zgoli wąsów, bałwan! Uwziął się, psiakrew, żeby nas pod słupek postawili – odezwał się Haber. – No to sobie tak gębę owiń bandażami, żeby wąsów nie było widać!
– Kiedy bo…
– Jeżeli, nie zrobisz tego sam, to my cię siłą obandażujemy – ostrzegł Baldini.
Rad nierad owinął sobie dodatkowo dolną połowę twarzy. Teraz nie groziło mu w żadnym wypadku rozpoznanie. Wyglądał jak ciężko ranny w głowę. Po powrocie Kani, który zaaprobował pomysł z bandażami, kazali przynieść obiad. Szökölönowi bandaże sprawiły wiele trudności w jedzeniu, a niezależnie od tego spocił się jak mysz. Z zawiścią patrzył, jak tamci piją wino, i nie miał odwagi prosić o lampkę.
– Siedzi teraz drań i udaje niezadowolonego – odezwał się zgryźliwie Haber. – Z winem się pożegnaj! Jak ktoś nie umie pić wina, niech pije wodę!
Spoza bandaży doszło ich jakieś niewyraźne gulgotanie.
– Że co?
– Dajcie bi szkladetke wida, bo bab okropde pragdiedie…
– Pragnienie? Masz wodę! Chlaj!
Szökölön położył się na łóżku i pogroził mu pięścią.
– Nie groź, bo się nie boję! A po coś mu zwichnął łopatkę? Teraz masz za to nagrodę!
– Każdy ba prawo czytać dapisy w kidie.
– Owszem, każdy ma prawo czytać, ale nie ma prawa zaczepiać kobiet, brzuchomówco – wtrącił Baldini. Szökölön westchnął.
– Może odwidoć baddaże, bo die boge oddychać…
– W każdej chwili może wejść żandarm.
Szökölön westchnął jeszcze głośniej. Kania pił w milczeniu i bębnił palcami po stole.
– Wzdychaj! Na przyszły raz zastanów się, zanim zrobisz grandę. Powinienem ci tę głupią jadaczkę w ogóle zalutować.
– Żeby bdie die zaczepiła ta lafirydda, byłaby…
– “Lafirydda” cię zaczepiła, a jakże! Zgniótł jej kapelusz na miazgę i zwala winę na nią. Po coś właził na krzesło?
– Chciałeb powiedzieć tyb dedzdyb cywilob, żeby bdie bo…
– Bdia, bdio, bdie, sakramencki dziadu! Teraz bdiabdiasz! Bohater frontowy, sacra, Donnerwetter! Cóżeś ty chciał tym,,dedzdyb” cywilom powiedzieć mądrego? Żeś schlany, widzieli bez objaśnień – irytował się Haber – i nie miałeś potrzeby włazić na krzesło, żeby to stwierdzili. A po coś babie zrujnował kapelusz? Po coś majorowi zwichnął łopatkę? Po co?
Szökölön z rezygnacją machnął ręką.
– Diabeł we bdie wstąbpił.
– Teraz trzeba cichutko wiać z tego Budapesztu, żeby nas nie capnęli – rzeczowo przerwał dyskurs Hładun – licho nie śpi.
Na wyjazd zgodzili się wszyscy i po krótkiej rozmowie ustalono sposób przedostania się na dworzec. Najpierw Kania miał pójść ostemplować dokument podróży i czekać przed dworcem na kolejne przybycie towarzyszy, których pojedynczo postanowił gromadzić obok jednej z kas biletowych, gdzie zwykle panował największy tłok. W rozgardiaszu dworcowym łatwo byłoby ujść pogoni w wypadku jakiegoś nieprzewidzianego niebezpieczeństwa. Uspokojeni, spakowali plecaki. Kania zapłacił rachunek i poszedł na dworzec z zamiarem zrobienia małego wywiadu, ponieważ Haber usilnie na to nalegał. Notatka w gazecie, w której zaznaczono, że żandarmeria jest na tropie napastnika dzięki szczegółowemu rysopisowi, przyprawiła go omal że nie o histerię. Obawy Habera, jak się okazało, nie miały żadnych podstaw. Ani na dworcu, ani na ulicach Kania nie zauważył niczego, co by potwierdzało wzmiankę w dzienniku, która była najwidoczniej oparta na własnych domysłach reportera. W schwytanie napastnika nie wierzył ani sam major, ani żandarmeria, która otrzymała rozkaz szukania go. Było to w tak dużym mieście niewykonalne, toteż żandarmeria, nie mając żadnych innych danych oprócz tych, że poszukiwany ma czarne wąsy, od razu zrezygnowała z jakiejkolwiek akcji. Jakżeż takiego znaleźć, skoro w Budapeszcie co drugi człowiek ozdobiony jest wąsami i to wyłącznie czarnymi? Po powrocie do hotelu Kania nic nie wspomniał o swoich spostrzeżeniach.
Wieczorem wyszedł i pojechał na dworzec. Przeszedł się kilka razy przez zatłoczone poczekalnie, po czym stanął obok wejścia w oczekiwaniu na Baldiniego i Hładuna. Po kwadransie, jak to było umówione, obaj wysiedli z tramwaju. Kania upatrzył sobie uprzednio ostatnią kasę pod boczną ścianą hali dworcowej i zaprowadził ich tam.
– Tu sobie trochę posiedzimy i zorientujemy się, gdzie mamy jechać.
– A może lepiej zatrzymać się jeszcze na kilka dni? – zapytał Baldini. – Nie zauważyłem wcale, żeby żandarmi po drodze zatrzymywali żołnierzy; zdaje mi się, że strach ma wielkie oczy. Nie mają nic innego do roboty, tylko szukać naszego moczymordy?
– Myślisz, że tego nie wiedziałem? – odpowiedział Kania. – Nie mówiłem o tym, żeby się jeszcze więcej nie rozzuchwalił, boby teraz co drugiemu majorowi łopatkę wykręcał. Niech się trochę boi i niech sobie odpocznie po tym piciu. Wyjdzie mu to na zdrowie. Mówię prawdę, jest to jedyna dla niego kara.
Zawsze przewidujący Kania tym razem omylił się. O ile bowiem Szökölön czuł respekt dla niego, o tyle dla Habera nie miał absolutnie żadnego uznania.
Kiedy przyszedł na nich czas opuszczenia hotelu, Haber założył plecak na ramiona, wziął karabin w rękę i kiwnął głową w stronę leżącego na łóżku Szökölöna.
– Auf! Czas na nas!
– Ja die idę.
Haber wytrzeszczył oczy.
– Bówię, że die idę.
– Zwariowałeś?
– Die zwariowałeb, ale boge pójść pod warudkieb, że bi dasz łykdoć szkladeczkę wida.
Haber patrzył na niego takim wzrokiem, jak pies patrzy na jeża.
– Wariat! Nic innego, tylko zwariował! Skąd ja ci wezmę wina? Akurat teraz ci się zachciało pić, kiedy każda minuta jest droga i chodzi po prostu o śmierć i życie. Nie zawracaj głowy i chodź! Prędzej!
Szökölön założył nogę na nogę i kręcił palcami młynka na brzuchu.
– Jak wipije wido, to wstade… idaczej die. Haberowi pot wystąpił na czoło.
– Słuchaj, Lajos! Po co mnie denerwujesz? Pojedziemy na dworzec i tam sobie wypijemy, ale teraz prędzej wstań, ubierz się i wychodzimy. A może żandarmi już mają twój adres? Zastanów się trochę.
– Bez wida nie ruszab sie. Haber spojrzał na zegarek.
– Chodź, mówię ci, bo pójdę sam.
– Bożesz iść. Jak przyjdą po bdie żaddarbi, to powieb, że jesteście da dworcu… aha! Haber załamał ręce.
– Co ja ci złego zrobiłem, powiedz, Lajos? Czy ja ci broniłem kiedy pić? Ale słyszałeś sam, co Kania mówił, nie? To po co mnie mordujesz? Chodź!
– Dasz wypić, to pójdę.
Haber przez chwilę stał niezdecydowany na środku pokoju, potem prędko odstawił karabin i zdjął plecak.
– Ubierz się! Lecę po wino, świnio jedna! I nie myśl, że ci to będzie darowane. Kania ma ciężką rękę, zobaczysz! Szökölön z zadowoleniem cmoknął.
– Die trać czasu, tylko przydoś wido.
Kiedy Haber wybiegł i trzasnął drzwiami, wstał z łóżka, spakował swój plecak i założył pas, potem przejrzał się w lustrze i z niezadowoleniem pokręcił głową. Wkrótce rozległo się gorączkowe bębnienie w drzwi.
– Wpuść mnie, bydlaku!
Haber wyjął z przepaścistej kieszeni płaszcza pękatą butelkę i szybko ją odkorkował. Napełnił szklankę i podał ją Szökölönowi.
– Chlaj!
– Dlaczego białe? Wiesz, że ja lubię czerwone.
– Zabrakło, pij już nareszcie!
Szökölön odwinął bandaże, zasłaniające mu usta, i jednym haustem wypił z połowę szklanki.
Читать дальше