Całym tłumem rzucili się w kierunku komendy i wpadli do wnętrza budynku. Wszystkie kancelarie były puste; na podłodze leżały porozrzucane papiery, wszędzie panował nieład, wskazujący na pospieszną ucieczkę. W jednym z pokoi stała otwarta na oścież kasa, całkowicie opróżniona.
– Uciekli!
Rozwścieczeni żołnierze zrywali ze ścian portrety cesarza i darli je na strzępy. Kiedy zdemolowali urządzenie komendy, ktoś rzucił hasło rozgrabienia magazynów, które doszczętnie ogołocono. Znaleziono w nich kilka beczek rumu; zaczęła się bezładna, chaotyczna pijatyka. Niektórzy żołnierze poprzypinali sobie do płaszczy kawałki czerwonego materiału, inni zaś ozdabiali się małymi kokardkami o barwach narodowych. Kania, z przypiętym na miejscu austriackiego bączka orzełkiem, zwoływał Polaków. To samo robili przedstawiciele innych narodowości. Połowa zdążyła już tymczasem wyjść za bramę nie zatrzymana przez nikogo. Wartownia była pusta. Koszary pozostawiono na pastwę rozwydrzonego tłumu, który chciał na kimś wywrzeć zemstę za znoszone przez kilka lat katusze. W baraku demolowano urządzenia wewnętrzne, wybijano szyby, w końcu zaś podpalono stertę słomy i podwórze rozświetliło się jaskrawym płomieniem.
– Podpalić koszary!
– Nie jesteśmy dzikusami! – wołali rozważniejsi.
– Do miasta, do miasta!
Powoli zapadał mrok i na niebie ukazała się łuna pożaru, ogarniającego kilka drewnianych baraków stojących na podwórzu stacji zbiorczej. Kania polecił jakiemuś lwowiakowi zebrać wszystkich Polaków, poprzypinać im do mundurów biało-amarantowe kokardki albo orzełki i wyjść z nimi z koszar zwartym oddziałem.
Z miasta przybiegli ci, którzy poprzednio wyszli za bramę.
– Rewolucja!
Za chwilę na podwórzu rozległy się okrzyki:
– Re-wo-lu-cja!…
Żołnierze ściskali się i całowali, zapanowała nieokiełznana radość.
– Niech żyje Polska! – krzyknął Kania.
W ślad za tym okrzykiem zaczęły się rozlegać inne, w różnych językach. Przyniesione z miasta wiadomości brzmiały różnie. Jedni opowiadali o zatłoczonych wojskiem pociągach, odjeżdżających w kierunku frontu, inni zaś zaprzeczali temu i twierdzili, że pociągi pełne są uciekinierów z linii bojowej, gdzie podobno zaprzestano walki. Władze wojskowe w mieście były bezczynne. Na ulicach nie można było spotkać ani jednego oficera lub starszego podoficera. Ktoś widział leżącego na ulicy zabitego feldfebla. Baraki na podwórzu spaliły się do szczętu i zapanowała ciemność. Żołnierze wrócili do koszar. Każda grupa narodowa wydelegowała jednego przedstawiciela do stworzonej ad hoc komendy tymczasowej, mającej zaprowadzić jaki taki porządek. Wszędzie panowało jedno tylko pragnienie: wyjechać do domu.
Polacy, zgromadzeni na oddzielnym piętrze wraz z Czechami, postanowili przed wyjazdem zabrać pozostawione w magazynach karabiny i amunicję.
Kania, obrany dowódcą, w porozumieniu z innymi wyznaczył wartę i przy bramie pełniły teraz służbę uzbrojone po zęby posterunki na wypadek, gdyby ktoś próbował wedrzeć się do koszar. Obawiano się zresztą jedynie żandarmerii węgierskiej.
Przez całą noc nikt nie spał; zaszłe wypadki, uzupełniane ciągle świeżymi nowinami, dały mniej więcej zgodny i jasny obraz położenia. Fronty przestały istnieć. W każdym kraju koronnym powstawały rządy narodowe, które ogłaszały niepodległość. Monarchia habsburska ostatecznie znikła z mapy Europy.
Z okna wagonu pociągu zdążającego do granicy włoskiej wychylił się były jeniec wojenny Giuseppe Baldini, w cywilnym ubraniu podróżnym.
Na peronie przed wagonem, w austriackim mundurze, ale ze srebrnymi wężykami na kołnierzu i orzełkiem na maciejówce, stał Kania.
Na dworcu panował szalony ruch; we wszystkich kierunkach biegali zaaferowani podróżni, między którymi widziano przemykających się jakoś trwożnie mężczyzn w mundurach wojskowych, ale bez oznak stopnia, na których miejscu widniały jaśniejsze tła po odprutych przezornie naszyciach i gwiazdkach, Kania palił papierosa i patrzył w górę.
– Mam nadzieję, że będziesz miał dosyć znośną podróż. Trochę spokojniej jest w ostatnich dniach.
– A kiedy ty wyjedziesz?
– Jak skończę gromadzie rodaków. Już mam przydział. Za kilka dni przyjdzie moja nominacja na podchorążego czy nawet podporucznika… Nie wiem dokładnie…
Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale zamknął usta i patrzył bez słowa na twarz przyjaciela.
– Bitte einsteigen! (Proszę wsiadać!) – nawoływali konduktorzy.
Baldini wyciągnął rękę i Kania chwycił ją w swoją dłoń. Obydwom cisnęły się na usta jakieś słowa, ale nie wypowiadali ich i patrzyli sobie w oczy.
– Jestem ostatni z paczki – odezwał się Baldini – oni są już pewno w domu…
– Prawdopodobnie.
Konduktorzy przechodzili wzdłuż wagonu i zatrzaskiwali drzwiczki.
Baldini mocno potrząsnął trzymaną w uścisku dłonią.
– Żegnaj, przyjacielu, mam nadzieję, że niedługo się zobaczymy w lepszych warunkach. Kania przełknął łzy.
– Niedługo…
Od strony parowozu odezwał się ostry gwizdek.
– Do widzenia, Giuseppe… do widzenia, drogi towarzyszu…
– Arivederci, amico!… (Do zobaczenia, przyjacielu!…) Ciężko mi się z tobą rozstawać…
W oczach Włocha ukazały się łzy.
– Mnie też jest ciężko – odpowiedział Kania odwracając głowę. Po chwili jednak wyprostował się i uśmiechnął.
– E, do diabła rogatego!… rozmazgaiłem się!
Po drugim gwizdku wagony drgnęły i powoli zaczęły sunąć wzdłuż peronu. Baldini nie wypuszczał dłoni Kani, który szedł obok wagonu.
– Żegnaj, życzę ci szczęścia.
– A ty pisz zaraz po przyjeździe do domu. Adres masz.
– Napiszę, na pewno napiszę.
Pociąg nabierał szybkości i obaj przyjaciele jeszcze raz mocno uścisnęli sobie dłonie. Kania skinął głową.
– Do widzenia!
Chciał jeszcze coś krzyknąć, ale słowa uwięzły mu w gardle i patrzył w milczeniu na okno wagonu, w którym stał Baldini i machał chusteczką.
Kania wytężył oczy, aby widzieć ten malejący coraz bardziej obraz. Wreszcie zasnutymi mgłą oczyma dojrzał już tylko czarny punkt ostatniego wagonu. W punkcie tym ześrodkował wszystkie wspomnienia, a kiedy i on znikł za linią horyzontu – w promiennej tarczy zachodzącego słońca ujrzał cztery twarze. Twarze wiernych towarzyszy, z którymi przeżył ostatnie miesiące służby pod czarno-żółtym sztandarem nie istniejącej już monarchii.
[1]de nomine – z imienia, formalnie
[2]de facto – faktycznie, w rzeczywistości
[3]tj. na Węgrzech
[4]lorgnon (fr.) – ozdobne szkła z rączką
[5]raz, dwa, trzy (węg.)
[6]medice cura te ipsum (łac.) – lekarzu lecz się sam
[7]viribus unitis (łac.) – wspólnymi siłami