– Lura.
– Nie mogłem dostać szampana na dole – odpowiedział Haber, nakładając plecak i patrząc nienawistnie na napełniającego drugą szklankę Szökölöna. Ten widocznie miał czas. Powoli pił wino i wzdychał.
– Dokończ prędzej, do diabła! Nie będę przy tobie stał do rana! A może bym ja tak miał prawo do szklaneczki wina? Nie uważasz? Należy mi się za drogę… nie mówiąc o tym, że mnie kosztuje pięć koron.
– Masz pieniądze z powrotem i możesz sobie golnąć. Nie jestem świnia, jak wy.
Pod wpływem wina stał się weselszy i wspaniałomyślny. Haber wypił duszkiem napełnioną szklankę i odsapnął.
– Fertig! Idziemy! Tylko sobie pysk owiń jak przedtem, żeby ci wąsów nie było widać, kiedy będziemy jechali przez miasto.
– Czym pojedziemy: dorożką czy tramwajem?
– Tramwajem. Otwartą dorożką nie można, bobyśmy zwracali uwagę. Ja wezmę twój karabin, niby że ty jesteś ranny i odstawiam cię do szpitala.
– Można – zgodził się Szökölön.
Dopił wina i włożył plecak na ramiona, potem stanął przed lustrem i szczelnie owiązał twarz bandażem.
– Jazda.
Haber wyszedł pierwszy i ujął na korytarzu Szökölöna pod ramię.
– Idź wolno, bo jesteś ranny.
Troskliwie prowadził go schodami w dół, a kiedy wyszli z hotelu, zapytał pierwszego przechodnia, którym tramwajem można dojechać do dworca. Powoli podprowadził Szökölöna do wskazanego przystanku, który znajdował się niedaleko. Kilka osób cywilnych, oczekujących na tramwaj, patrzyło na Szökölöna ze współczuciem, a jakiś starszy pan podszedł bliżej i wyjąwszy z kieszeni papierośnicę całą jej zawartość podał Szökölönowi.
– Z włoskiego frontu? – zapytał z cicha Habera.
– Znad Tagliamento.
Starszy pan pokiwał głową ze zrozumieniem i westchnął.
Kiedy tramwaj nadjechał, Habera wyręczyli jacyś dwaj jegomoście, którzy wziąwszy Szökölöna pod ręce troskliwie pomogli mu wsiąść, a potem posadzili go na ławeczce. Bohater znad Tagliamento przyjmował te objawy współczucia z podstępnym błyskiem oczu i ciągle trącał Habera łokciem w bok. Wszyscy pasażerowie przyglądali mu się z zainteresowaniem, a widok jego szczelnie okutanej twarzy pobudzał ich do rozmów o wojnie. Otoczony ogólnym szacunkiem Szökölön z trudnością tłumił czkawkę i odwracał głowę do okna. Wreszcie dojechali do dworca. Obok przystanku stał wściekły Hładun.
– Gdzieście byli tak długo?
Haber wygramolił się z tramwaju i oddał mu karabin Szökölöna.
– Zapytaj tego drania, dlaczegośmy się spóźnili! Na dworcu nie ma obławy? Co?
– Nie ma ani jednego żandarma, ale Kania was zeżre za to opóźnienie. Napędziliście nam trochę strachu.
Kiedy weszli na dworzec i wmieszali się w tłum żołnierski, Haber zdjął czapkę z głowy i głęboko odetchnął.
– Mówię ci, Hładun, że już dużo w życiu widziałem i słyszałem, ale takiego bydlęcia jak on jeszcze mi się nie zdarzyło spotkać.
Na rozesłanym obok kasy pod ścianą kocu leżał Kania i rozmawiał z siedzącym obok Baldinim. Kiedy dojrzał obok siebie obandażowanego Szökölöna, usiadł i zapytał:
– Dlaczegoście się spóźnili?
Haber machnął ręką. Zdjął plecak i karabin, odpiął pas i usiadł.
– Każ mu chuchnąć, to się dowiesz. Rżnij od razu w mordę!
Szökölön, nie przejmując się wcale oczekującą go burzą, wygodnie się położył, potem odwinął bandaż i schował go do kieszeni.
– Nareszcie mogę oddychać.
Haber na pytające spojrzenie Kani opowiedział mu pokrótce przyczynę opóźnienia. Wszyscy spojrzeli na winowajcę jak rodzice na wyrodne dziecko.
– Chłop jesteś stary, Szökölön – rzekł Kania – i nie będę cię ani napominał, ani pouczał. I nie żądam też od ciebie wytłumaczenia, ale powiem ci jedno: jeżeli jeszcze raz narazisz nas na wsypę, to się rozstaniemy. To sobie zapamiętaj. Szökölönowi zrobiło się nieswojo.
– Kiedy ja sam dobrze nie wiem, co mi się wtedy stało. Nie chciałem, żebyście mieli przeze mnie zgryzotę, będę się w przyszłości pilnował.
Wyciągnął dłoń do Kani.
– Zgoda?
– Pamiętaj, co ci mówiłem. Nie jesteś małym dzieckiem. Nie rób już więcej grandy.
– Jak mówię, że nie, to nie.
– Pal cię licho!
Atmosfera spokoju zapanowała w zacisznym kącie pod kasą. Na przypieczętowanie zgody Baldini zaproponował wypicie butelki wina, co skwapliwie zostało przyjęte przez całe towarzystwo.
– Więc dokąd jedziemy? – zapytał Haber.
– Do Wiednia – odpowiedział Kania.
– A jak określisz cel podróży? Żebyśmy znowu nie jechali w kajdankach.
– Jedziemy na kurs przeciwlotniczy, co? Tak będzie dobrze? Wyglądamy właśnie tak, jakbyśmy wracali prosto z frontu. Baldini, wyjmiesz z mego plecaka srebrne medale i odznaczysz każdego jednym. Będzie to lepiej wyglądało. Więc jak napisać, kurs przeciwlotniczy czy co innego?
– Może być nawet kurs łażenia na czworakach, aby się tylko dostać do tego Wiednia. A tam kamień w wodę… Kiedy będzie pociąg?
– Przed dwunastą.
– Mamy trzy godziny czasu.
Usiedli na rozesłanym kocu i zaczęli grać w karty. Koczowisk takich było więcej. Niektórzy żołnierze leżeli pod ścianą na gołej posadzce kamiennej i oparłszy głowę o plecaki spali twardo, z otwartymi ustami, mimo panującego dokoła rozgwaru. Szary kolor mundurów dominował wszędzie i monotonia tej barwy zlewała się w jeden smutny motyw beznadziejności. Twarze wielu żołnierzy nie różniły się od barwy munduru i można było na nich wyczytać wszystkie cierpienia wielkiej rzezi światowej.
Na jednej z ławek, oparci głowami o ścianę, siedzieli nieruchomo, rzędem, żołnierze z żółtymi karteczkami, przewleczonymi przez dziurkę od guzika górnej kieszeni kurtki. Twarze ich były zielonkawe lub jaskrawożółte. Dwaj brodaci sanitariusze, o takim samym zmęczonym wyglądzie, nie wyjmując fajek z zębów poili tych żołnierzy mlekiem z manierek. Pili bez podnoszenia głowy, bez żadnego ruchu rąk, z zamkniętymi oczami, tylko grdyki im się poruszały. Robili wrażenie siedzących mumii.
Przechodzący obok żołnierze rzucali spojrzenia na żółte karteczki, na których wydrukowane było czarnymi literami: Gasvergiftung (Zatrucie gazami).
Po przybyciu karetek szpitalnych sanitariusze układali zatrutych gazami na noszach. Zatruci otwierali szeroko oczy i toczyli nimi dokoła nic nie rozumiejąc. Jeden z nich dostał gwałtownych torsji i piersi miał pokryte krwawymi wydzielinami, wyrzucanymi z zająkliwym kaszlem. Sanitariusze brali ich za ręce i nogi, kładli na noszach obojętnie, jak wory z mąką, i nieśli przez salę ze zmęczonymi twarzami, na których wyryta była obojętność na wszystko. Groźne widmo wojny znikło wraz z ostatnimi noszami i kiedy karetki odjechały sprzed dworca, tłum, który na chwilę ucichł i milcząco patrzył na koszmarny korowód żywych trupów, powoli zaczynał rozbrzmiewać dawnym gorączkowym rozgwarem.
– Ciekawa rzecz, jak nam pójdzie w tym Wiedniu?
– Ja was w Wiedniu zaopatrzę w takie murowane dokumenty – zapewniał Haber – że będziecie mogli robić grandy na ulicy w biały dzień z każdym spotkanym żandarmem. Oczywiście, jak się już przebierzemy w cywila.
– Zapomniałem, jak się wiąże krawaty – martwił się Hładun.
– Przypomnisz sobie prędko. Wszyscy dostaniecie posady u mego teścia – mówił dalej Haber – i możecie być pewni, że reszta wojny przejdzie nam dosyć wesoło, tylko że ja tam mam żonę i będę się musiał pilnować.
– Ja tam też mam swoich dawnych znajomych – zauważył Baldini.
Читать дальше