– Przede wszystkim trzeba się wyspać, a potem, ze świeżym umysłem, obmyślimy coś.
Szökölön i Haber zgłosili chęć do pierwszego dyżuru i usiedli przy pozostałych z gazetami w dłoniach. Olbrzymia poczekalnia była zatłoczona szarymi mundurami podobnie jak na wszystkich innych stacjach, brudna i pełna dymu z papierosów i fajek, w których skwierczały rozmaite ingrediencje, mało mające pokrewieństwa z prawdziwym tytoniem.
Jeden z pętających się żołnierzy, starszy wiekiem landszturmista, kilka razy zajrzał do obozowiska za palmą i w końcu podszedł.
– Macie pieniądze, koledzy? Szökölön i Haber oderwali się od gazet.
– Albo co?
Żołnierz przykucnął obok nich na podłodze.
– Tu jest jeden taki, co ma na sprzedaż rum.
– Dużo ma tego?
– Dwa litry.
– A ile chce?
– Pięćdziesiąt koron.
Szökölön odwiązał plecak i wyjął z niego manierkę wygraną od feldfebla.
– Powąchaj – podsunął landszturmiście pod nos – ładnie pachnie, co? Oficerski, a kosztował mnie sześć koron. Po tej cenie mogę kupić.
– Pójdę się zapytać, a dasz mi łyknąć?
– Najpierw interes. Jak kupimy, to pogadamy. Żołnierz wyprosił od Szökölöna papierosa i odszedł. Niebawem wrócił z jakimś nie mniej wiekowym towarzyszem.
– Niemcy?
– Nie! Japończycy – odrzekł Szökölön. – Robi ci to jaką różnicę?
Przybyły szybko omiótł wzrokiem twarze śpiących, mundury, plecaki, po czym przykucnąwszy wydobył z kieszeni płaszcza manierki.
Szökölön wyjął z kieszeni pugilares i położył go obok siebie,
– Daj no, bracie, najpierw skosztować.
– Najwyżej powąchać – zastrzegł się właściciel manierek – jakby tak wszyscy chcieli kosztować, zostałbym się z pustymi blachami.
– A ja, bracie inaczej nie kupię – oświadczył Szökölön. – nieraz kupiłem już rum oficerski prosto ze studni. A może tam jest benzyna? Albo atrament? Diabli was wiedzą, coście za jedni.
– On jest z tutejszej stacji odżywczej – objaśnił pośrednik – kucharz.
– Tym bardziej chcę skosztować. Najwięksi złodzieje to kucharze ze stacji odżywczych. Dasz skosztować? Jeśli nie, idźcie do diabła i nie zawracajcie głowy.
Kucharz po krótkim wahaniu nalał odrobinę rumu w wyjęty z kieszeni kubek i podał go Szökölönowi.
– Rzeczywiście rum – orzekł ten po wypiciu. – Bierz forsę!
Kucharz dał pośrednikowi dwie korony i odszedł. Szökölön poczęstował starego landszturmistę łykiem rumu.
– A może wam jeszcze co potrzeba?
– Ty co? Masz tu jakie biuro handlowe?
– Jestem z oddziału wartowniczego na dworcu. Mam różne znajomości i mogę niejeden interes przeprowadzić.
– Jeżeliś taki przemysłowiec, dlaczego żebrzesz? Żołnierz podrapał się po siwiejącym podbródku.
– Oszczędzam, bracie, mam dużą rodzinę w kraju.
Z dalszej rozmowy okazało się, że każdą wolną po służbie chwilę spędza na dworcu, gdzie trudni się intratnym pośrednictwem w różnych transakcjach. Znał złodziejstwa wszystkich magazynierów wojskowych i feldfebli rachunkowych, a nawet oficerów gospodarczych garnizonu, i oferował na sprzedaż wszystko, począwszy od produktów żywnościowych, a skończywszy na oponach samochodowych.
– Przyjdź za kilka godzin, to pogadasz z feldfeblem. Płaszczy nam potrzeba.
Porozmawiał trochę i odszedł. Szökölön i Haber zagłębili się w czytaniu. Po dwóch godzinach pożywili się konserwą i popili rumem, potem obudzili Baldiniego i Hładuna, a sami wyciągnęli się na kocach i zaraz usnęli, zmęczeni całonocną podróżą. Nowa zmiana najpierw strasznie ziewała, potem zabrała się do pozostawionej połowy konserwy. Dla zabicia czasu zaczęli po jedzeniu grać w karty.
Nagle zajrzał za palmę jakiś brodacz z fajką w zębach.
– E, koledzy! Macie forsę?
– Ile ci potrzeba – zapytał Hładun – pięć, dziesięć tysięcy? Brodacz wyjął fajkę z ust i splunął.
– Mam tu takiego jednego z rumem, chce sprzedać.
– Dużo? – zapytał Baldini.
– Dwa litry.
– Ile chce?
– Pięćdziesiąt koron.
– Niech się da wypchać.
Baldini zaczął obmacywać plecaki i, kiedy natrafił na właściwy, wyjął z niego manierkę.
– Powąchaj. Kosztował po pięć koron. Oficerski.
Brodacz odszedł i wkrótce powrócił z tym samym kucharzem, który dostrzegłszy śpiącego Szökölöna nie okazał zdziwienia i zażądał za rum dwadzieścia pięć koron. Po krótkim targu sprzedał cztery manierki za dwadzieścia. Pośrednik otrzymał od Baldiniego dwie korony i kilka papierosów wraz z łykiem nabytego rumu. Przysiadł się do nich i zaczął po kolei oferować różne rzeczy na sprzedaż. Na zapytanie Baldiniego wyjaśnił mu, że pełni służbę w oddziale wartowniczym na dworcu i przyznał się do pośredniczenia w handlu, tak jak jego poprzednik i kolega. O czwartej Baldini obudził Kanię.
– Przed szóstą wyjdziemy na dworzec, aby się nie doczekać kontroli, a tymczasem możecie jeszcze trochę pospać. Napiszę przez ten czas kilka listów.
Baldini i Hładun porozmawiali z nim chwilę i położyli się. Kania skończył pisanie listów i wkładał je w koperty, kiedy uwagę jego zwrócił jakiś żołnierz, który się kilka razy przeszedł obok palmy i zapuścił za nią żurawia.
– Czego się szwendacie?
– Nic, panie feldfebel. Tak sobie chodzę. Czy pan feldfebel nie chciałby kupić rumu?
– Dużo?
– Dwa litry, panie feldfebel.
– Ile?
– Trzydzieści koron.
– Pewno kradziony, mogę dać dwadzieścia.
– Fasowany, panie feldfebel. Jest tu taki jeden abstynent.
– Znam ja tych abstynentów.
– Mam go tu przyprowadzić? – Dawaj go tu.
Żołnierz odszedł i Kania obliczył zawartość portmonetki. Na rum starczy. Zadziwiającym abstynentem okazał się ten sam rzekomy kucharz, który przykucnął jak poprzednio i wyjmował z kieszeni płaskie manierki. Kania skosztował i zapłacił. Manierki włożył do pierwszego plecaka, jaki mu się nawinął, i zapalił papierosa. Siedział i dumał nad wybrnięciem z sytuacji, w jakiej się znaleźli. Co robić dalej? Rozmyślania przerwał mu pierwszy landszturmista, który nieśmiało podszedł.
– Przepraszam, panie feldfebel, mówił mi tu jeden z pańskich żołnierzy, że potrzebne są płaszcze.
– Owszem, a macie? Landszturmista usiadł,
– Mam.
– Po ile?
– Po dwadzieścia pięć koron.
– Przyjdźcie po ósmej, to pogadamy.
Kania zatopił się znowu w rozmyślaniach.
Kradzież papierów i pieniędzy postawiła ich w ciężkim położeniu. Wyjechać bez dokumentu nie można, a siedzieć na stacji bez wzbudzania podejrzeń jest na dłuższą metę również trudno. Po piątej obudził wszystkich; w myśl informacji ustępowych, celem uniknięcia kontroli, ubrali się przepisowo i wyszli z dworca.
Po krótkiej naradzie postanowili krążyć przez dwie godziny po ulicach Grazu, gdyż, po pierwsze, nie byli pewni, czy do lokali również nie przychodzą patrole, i nie chcieli ryzykować wejścia do jednego z nich, a po wtóre, maszerujący środkiem ulicy patrol nie wzbudzał podejrzeń. Kania stanął na czele czwórki i ruszył środkiem jezdni prosto przed siebie.
Zmierzch zapadł, co uwalniało go od oddawania honorów przechodzącym oficerom. Przy tym omijał główne i więcej ożywione ulice. Żwawo maszerowali różnymi bocznicami i po godzinie weszli na przedmieście, gdzie ulice były mniej oświetlone, a zabudowania rzadsze. Pod jakimś parkanem Kania zatrzymał się; zapalili papierosy.
– A może by tutaj do jakiejś knajpy wstąpić? – zaproponował Szökölön. – Zganiałem się jak pies. Tu chyba nie przychodzą?
Читать дальше