Kay wzruszyła ramionami.
– Wszystko mi jedno.
– Myślałem nawet, żeby legalnie zmienić nazwisko – rzekł Mike – ale gdyby coś się stało, to by właściwie nie pomogło. Jesteś pewna, że chcesz być panią Corleone? – Powiedział to tylko na wpół żartobliwie.
– Tak – odparła bez uśmiechu.
Przytulił ją do siebie. Postanowili pobrać się w czasie świątecznego tygodnia; cicha ceremonia cywilna w ratuszu, tylko dwóch przyjaciół jako świadków. Michael jednak uparł się, że musi powiedzieć ojcu. Tłumaczył, że ojciec się wcale nie sprzeciwi, jeżeli tylko nie będzie to zrobione w tajemnicy. Kay miała wątpliwości. Mówiła, że może powiedzieć swoim rodzicom dopiero po ślubie.
– Oczywiście pomyślą, że jestem w ciąży.
Michael uśmiechnął się.
– Tak samo moi rodzice – odrzekł.
Żadne z nich nie wspomniało o fakcie, że Michael musiałby zerwać bliskie więzy ze swoją rodziną. Oboje rozumieli, że w pewnej mierze już to zrobił, a jednak czuli się winni z tego powodu. Zamierzali ukończyć college, widując się w weekendy i mieszkając razem podczas letnich wakacji. Wyglądało to na szczęśliwe życie.
Sztuka była komedią muzyczną pod tytułem Karuzela i ta sentymentalna historia o chełpliwym złodzieju sprawiła, że uśmiechali się do siebie z rozbawieniem. Kiedy wyszli z teatru, zrobiło się już zimno. Kay przytuliła się do Michaela i zapytała:
– Czy jak się pobierzemy, będziesz mnie bił, a potem kradł gwiazdkę z nieba na prezent?
Michael roześmiał się.
– Zostanę profesorem matematyki – odparł. A potem spytał: – Chcesz coś zjeść, zanim pójdziemy do hotelu?
Kay potrząsnęła głową. Popatrzyła na niego znacząco. Jak zawsze, wzruszyła go jej ochota na miłość. Uśmiechnął się do niej i pocałowali się na zimnej ulicy. Michael był głodny i postanowił zamówić sandwicze do pokoju.
W hallu hotelowym Michael popchnął Kay ku kioskowi z gazetami i poprosił:
– Kup gazety, a ja tymczasem wezmę klucz.
Musiał zaczekać w niewielkiej kolejce; w hotelu wciąż brakowało pracowników, pomimo zakończenia wojny. Michael odebrał klucz od pokoju i rozejrzał się niecierpliwie za Kay. Stała przy kiosku, wpatrując się w trzymaną w ręku gazetę. Podszedł do niej. Podniosła na niego wzrok. Oczy miała pełne łez.
– Och, Mike! – zawołała. – Och, Mike.
Wziął gazetę z jej rąk. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczył, było zdjęcie ojca leżącego na ulicy, z głową w kałuży krwi. Na krawężniku siedział mężczyzna płaczący jak dziecko. Był to jego brat, Freddie. Michael Corleone poczuł, że ciało przemienia mu się w lód. Nie było żalu ani strachu, tylko zimna wściekłość. Powiedział do Kay: – Idź do pokoju. – Ale ujął ją pod rękę i poprowadził do windy. Wjechali na górę w milczeniu. W pokoju Mike usiadł na łóżku i otworzył gazetę. Nagłówki brzmiały: VITO CORLEONE POSTRZELONY. DOMNIEMANY SZEF PODZIEMIA CIĘŻKO RANNY. OPEROWANY POD ŚCISŁYM NADZOREM POLICJI. OBAWA KRWAWEJ WOJNY GANGÓW.
Michael poczuł, że uginają się pod nim nogi. Powiedział do Kay:
– Nie umarł, te dranie go nie zabiły.
Odczytał na nowo komunikat. Jego ojca postrzelono o piątej po południu. To znaczyło, że kiedy on kochał się z Kay, jadł kolację, zabawiał się w teatrze, ojciec był bliski śmierci. Michaela aż zamroczyło z poczucia winy. Kay zapytała:
– Pojedziemy zaraz do szpitala?
Michael potrząsnął głową.
– Muszę najpierw zadzwonić do domu. Ci, którzy to zrobili, są szaleńcami, i teraz, ponieważ ojciec przeżył, będą gotowi na wszystko. Kto wie, u diabła, co teraz zrobią.
Obydwa telefony w domu na Long Beach były zajęte i minęło prawie dwadzieścia minut, zanim Michael uzyskał połączenie. Usłyszał głos Sonny’ego:
– Tak?
– Sonny, to ja – powiedział Michael.
Dosłyszał ulgę w głosie Sonny’ego.
– O, Jezu, chłopie, martwiliśmy się o ciebie. Gdzie jesteś, do licha? Posłałem ludzi do tej twojej mieściny, żeby sprawdzić, co się z tobą dzieje.
– Jak ojciec? – zapytał Michael. – Ciężko ranny?
– Dosyć ciężko – odrzekł Sonny. – Dostał pięć kul. Ale jest twardy. – W głosie Sonny’ego brzmiała duma. – Lekarze mówią, że przetrzyma. Słuchaj, jestem zajęty, nie mogę rozmawiać, gdzie jesteś?
– W Nowym Jorku – odparł Michael. – Tom nie mówił ci, że przyjechałem?
Głos Sonny’ego nieco przycichł.
– Toma porwano. Dlatego martwiłem się o ciebie. Jego żona jest tutaj. Nic nie wie i gliny też nie wiedzą. Nie chcę, żeby się dowiedzieli. Ci dranie, co to zrobili, muszą być kopnięci. Musisz tu zaraz przyjechać i trzymać język za zębami. Okay?
– Okay – odparł Mike. – Wiesz, kto to zrobił?
– Jasne. Jak tylko Luca Brasi się zjawi, będą padliną. Dalej mamy wszystkie atuty.
– Przyjadę za godzinę – przyrzekł Mike. – Taksówką.
Odłożył słuchawkę. Gazety sprzedawano na ulicach od przeszło trzech godzin. Musiały też być wiadomości w radiu. Było prawie niepodobieństwem, żeby Luca się nie dowiedział. Michael w zamyśleniu zastanawiał się nad tą sprawą. Gdzie jest Luca Brasi? To samo pytanie zadawał sobie w tej chwili Hagen. I to samo pytanie nękało Sonny’ego Corleone na Long Beach.
Za kwadrans piąta owego popołudnia don Corleone skończył przeglądać papiery, które mu przygotował kierownik biura jego przedsiębiorstwa importu oliwy. Włożył marynarkę i postukał swojego syna Freddiego knykciami po głowie, chcąc, żeby oderwał nos od popołudniowej gazety.
– Powiedz Gattowi, żeby przyprowadził wóz z parkingu – rzekł. – Będę gotów za kilka minut.
Freddie chrząknął.
– Będę musiał zrobić to sam. Paulie dzwonił dziś rano, że jest chory. Znów się przeziębił.
Don Corleone zamyślił się chwilę.
– To już trzeci raz w tym miesiącu. Może powinniście znaleźć kogoś zdrowszego do tej roboty. Powiedz Tomowi.
– Paulie to porządny chłopak – zaprotestował Fred. – Jeżeli mówi, że jest chory, to jest chory. Mogę pójść po wóz – dla mnie to bez różnicy.
Wyszedł z gabinetu. Don Corleone obserwował z okna syna przechodzącego przez Dziewiątą Aleję na parking. Zatelefonował do kancelarii Hagena, ale nie było odpowiedzi. Zadzwonił do domu na Long Beach, ale i tam nikt się nie odezwał. Zirytowany wyjrzał przez okno. Freddie, oparty o błotnik, obserwował ze skrzyżowanymi rękami tłum ludzi robiących gwiazdkowe zakupy. Don Corleone włożył marynarkę. Kierownik biura podał mu płaszcz. Don Corleone mruknął coś w podziękowaniu, wyszedł i ruszył w dół po schodach.
Na ulicy zapadał wczesnozimowy zmierzch. Freddie stał niedbale oparty o błotnik potężnego buicka. Kiedy zobaczył ojca wychodzącego z budynku, zszedł na jezdnię i wsiadł na miejsce kierowcy. Don Corleone już miał wsiąść od strony chodnika, ale zawahał się, po czym zawrócił do otwartego straganu z owocami przy rogu. To ostatnio weszło mu w zwyczaj, lubił duże, posezonowe owoce, żółte brzoskwinie i pomarańcze, które złociły się w swoich zielonych skrzynkach. Właściciel podbiegł, by go obsłużyć. Don Corleone nie dotykał owoców. Wskazywał je. Sprzedawca tylko raz zakwestionował jego wybór pokazując mu, że jeden owoc jest od spodu nadgniły. Don Corleone wziął papierową torbę w lewą rękę i podał sprzedawcy banknot pięciodolarowy. Odebrał wydaną mu resztę i właśnie zawracał do czekającego samochodu, kiedy zza rogu wyszli dwaj mężczyźni. Don Corleone od razu wiedział, co się stanie.
Obaj mężczyźni mieli na sobie czarne płaszcze i czarne kapelusze nasadzone głęboko na oczy, aby zapobiec rozpoznaniu przez świadków. Nie spodziewali się czujnej reakcji dona. Upuścił torbę z owocami i pognał ku czekającemu samochodowi z szybkością zaskakującą u człowieka jego tuszy. Jednocześnie krzyknął: – Fredo! Fredo! – Dopiero wtedy obaj mężczyźni dobyli rewolwerów i zaczęli strzelać.
Читать дальше