– Jesteś zdenerwowany – stwierdził Albert.
– Tylko zmęczony – sprecyzował Joe kłamiąc. W rzeczywistości był bardzo zdenerwowany. Telefon od Franka Latelli był dziwny. Jego najgorszy wróg rozmawiał z nim spokojnie i w niezrozumiały sposób, przyjacielskim tonem.
– Chciałbym, żebyś zobaczył coś, co cię bardzo zainteresuje – powiedział wywołując w nim niepokój.
– Gramy w zgaduj-zgadulę?
– Jestem pewny, że po obejrzeniu tego, co ci proponujemy, my dwaj dogadamy się.
– Powiedz mi, Frank, mózg ci wysiada?
– Nie, Joe. Wiem, co mówię i jestem czujny. Mówię w imię moich interesów, ale również twoich.
– Sądzisz, że możesz coś komuś nakazać? A zwłaszcza mnie? Frank, ty masz odlot.
– To żaden rozkaz, Joe. Jedynie zaproszenie. Lub jeśli wolisz – sugestia. Lub rada. Choć raz powinieneś mnie posłuchać.
Było naprawdę coś dziwnego w głosie Latelli, niezwykła pewność siebie, nieuzasadniona w świetle ostatnich znanych wydarzeń.
– Co ty mi tu pieprzysz, Frank? Mam cię w garści. Masz związane ręce.
– Mag Houdini rozrywał łańcuchy i kłódki.
– Ale ty już jesteś trupem i jeśli jeszcze chodzisz, to tylko dlatego, że nikt ci o tym nie powiedział. Ja ci to teraz mówię.
– Dziś wieczór przyjedzie po ciebie do domu w High Point Irlandczyk. Z naszej strony nie będzie żadnych sztuczek. Ty też nic nie wymyślaj – Latella przerwał rozmowę, zanim La Manna mógł odpowiedzieć.
– Pomóż mi wyjść – powiedział Albert do ojca, który go nie słuchał. Nie wiedział dlaczego, ale wiedział, że pojedzie z Seanem McLeary na tajemnicze spotkanie. Był pewien, że Latella dotrzyma danego słowa i że nie będzie pułapek.
Był też pewien, że tym razem przeciwnik nie blefował. Żeby sprawdzić jego karty, musiał przystąpić do gry.
– Tato, mówię do ciebie, czy ty mnie słuchasz? – przywołał go do rzeczywistości Albert.
Podniósł go i posadził w fotelu na kółkach, wyłożonym prześcieradłem kąpielowym.
– Ależ oczywiście. Chcesz poprosić tę… tę dziewczynę, żeby za ciebie wyszła. A dlaczego miałbyś tego nie zrobić? – powiedział wycierając mu miękkim materiałem nogi.
Przeklęty Irlandczyk! Właśnie jego wyznaczyli mu na przewodnika. Kiedy pojawiał się Sean McLeary wiadomo było, że będą kłopoty. Tak było ze starym Alem, tak było z przemytem narkotyków z Sycylii. No i teraz…
– Chryste, tato – napadł na niego syn – o problemie mojego życia ci mówię! Dlaczego mnie nie słuchasz? Moja dziewczyna rzuciła mnie! I wiesz dlaczego? Ponieważ jestem tylko na wpół mężczyzną! Jestem kaleką! – krzyczał. – Impotentem i kaleką!
Joe nie miał żadnych argumentów, które mógłby przeciwstawić rozpaczy syna. Nie mógł mu powiedzieć: „Stracisz jedną, znajdziesz sto innych.”
Ten chłopak, który na zawsze utracił męskość, musiał znaleźć jakiś inny cel w życiu. I musi być gdzieś na tym szerokim świecie jakiś wystarczający powód, który nie pozwoli mu pójść na dno. Był gotów bić się o niego aż do śmierci, ale nie w tej chwili.
Jego myśli, jego uwaga były skupione na tym przeklętym Irlandczyku. Już dawno powinien był skręcić mu kark. Ale pewnego dnia usunie go z powierzchni ziemi.
– Fakt, że ta kurewka cię rzuciła, jeszcze nic nie znaczy – odpowiedział niezręcznie, wiedząc dobrze, że miało to decydujące znaczenie.
– Zgoda, tato – poparł go chłopak, pozornie pogodzony z losem.
Wiedział, że ojciec bardzo go kocha, ale zdawał sobie też sprawę, że czasami, w pewnych sytuacjach, niezależnie od wagi problemu, może liczyć tylko na siebie. Musiał przyznać, że w gruncie rzeczy ojciec, z tą swoją surowością, był jedyną osobą, która traktowała go tak, jak gdyby był normalnym człowiekiem.
Albert zdjął kostium. Joe spojrzał na niego. Był wspaniałym mężczyzną, wyposażonym hojnie przez naturę, tak jak i on, ale ten cholerny wypadek zdmuchnął płomień, który zasilał jego moc. Co za gówniane życie! Czy się kiedykolwiek z tym pogodzi? A nawet jeśli zaakceptuje swoją ułomność, czy znajdzie kobietę zdolną go pokochać za to trochę, co może jej zaofiarować? Te pytania nie dawały mu spokoju. Teraz jednak nie miał czasu na szukanie sensownych odpowiedzi, o ile takowe istnieją.
– Do jutra, Albercie – pożegnał się gwałtownie, klepiąc go przyjacielsko po ramieniu.
Sean, oparty o swoje czerwone ferrari zaparkowane przed wejściem do willi La Manny, palił niechętnie papierosa rysując na śniegu esy-floresy czubkiem wyglansowanego buta.
– Jedźmy – rozkazał Joe z udawaną obojętnością, wychodząc z holu.
Sean uśmiechnął się do niego z podejrzaną serdecznością i zaprosił do samochodu. Usiadł za kierownicą i ruszył białą już aleją, dojeżdżając do otwartej elektronicznie bramy.
Sean dotknął hamulca i samochód, posłuszny, zatrzymał się.
– Co jest? – zapytał Joe.
– Twoja obstawa – odparł lakonicznie Irlandczyk machając prawą ręką jak autostopowicz, pokazując chryslera, który zatrzymał się za nimi.
– Moi ludzie jadą za mną wszędzie – powiedział.
– Nie tym razem – sprecyzował Sean. – My się zajmujemy transportem. O ile wciąż jeszcze chcesz się udać na to spotkanie. Nie ma miejsca na mediacje i zagrywki. Wóz albo przewóz.
La Manna ścierpiał w milczeniu. Otworzył drzwiczki, dał znak i samochód ruszył z piskiem opon w kierunku Nowego Jorku, podczas gdy obstawa pozostała za zamykającą się bramą.
Ochłodziło się. Z nieba leciały małe płatki śniegu. Przejechali w milczeniu około trzydziestu kilometrów z szybkością na jaką zezwalały warunki na drodze oczyszczonej przez okazałe pługi śnieżne, dobrze widoczne w ciemności dzięki światłom sygnalizacyjnym. La Manna przeżuwał myśli i fakty, zrobił przegląd wszelkich możliwości, ale nic nie rzucało światła na tę głęboką tajemnicę.
Nie był pewien nietykalności. Nie miał żadnej pewności. Jedynie wrażenie, że nikt nie wyrządzi mu fizycznej krzywdy. Nikomu by się to nie opłacało. Frank Latella wiedział, że jeśli tylko spadłby mu włos z głowy, jego rodzina zostałaby unicestwiona. Frank był zbyt inteligentny, aby wystawiać się na takie ryzyko. Mimo wszystko, przygotował się na najgorsze. Spojrzał na profil Irlandczyka. Był nieprzenikniony. Sztuka czekania nie pasowała do jego popędliwej natury, ale tym razem musiał się dostosować. Co miał na myśli Frank robiąc aluzję do maga Houdini, który umiał rozrywać łańcuchy i kłódki.
Ferrari było już na peryferiach Manhattanu. Kiedy La Manna odczytał tablicę Sto Dwudziestej Piątej ulicy i Sean zaparkował przed numerem 235, wiedział, że znajdują się w sercu Harlemu.
– Co do cholery robimy wśród tych parszywych czarnych? – zaklął.
– My nic – odpowiedział lakonicznie Irlandczyk zapraszając go do opuszczenia samochodu.
Grupa chuliganów zbliżyła się do ferrari w sposób, który pozwalał domyślać się ich intencji.
– Jeśli go tu zostawisz, to w najlepszym przypadku zastaniesz dwa.
Sean nie słuchał go nawet, wymienił szybkie, porozumiewawcze spojrzenie z szefem bandy, ubranym w dżinsy i marynarską bluzę. Typ koszykarza z uśmieszkiem cwaniaka na zarośniętej twarzy.
– Jeden podaruję ci na rocznicę ślubu – odpowiedział Irlandczyk przygryzając dolną wargę w obawie, że posunął się za daleko.
Joe zignorował to jedyne zdanie, które mogłoby naprowadzić go na trop. Wszedł za Seanem do nowoczesnego ośmiopiętrowego budynku, a następnie do windy upiększonej sprośnymi rysunkami. Wszystko było względnie nowe, ale zarówno budynek jak i winda nosiły ślady systematycznego, niemal naukowego procesu niszczenia. W Harlemie wszystko w krótkim czasie było doprowadzone do żałosnego stanu.
Читать дальше