Ale dziewuchy z Medyni wszystko wiedziały o Europie i nazywały różne miasta, chociaż tam nigdy nie były. A Tania, ta, co biegła za Martinem, mówiła, że najlepszy ze wszystkich jest Paryż. Jej Martin tam wojował. I opowiadał, jak tam pięknie i jakie tam pyszne wino. Poił ją sznapsem. I podarował szal. Ale go zostawiła. Z głupoty.
Jedna z dziewuch mówiła, że nas wszystkich zagonią do ogromnej, ogromniastej podziemnej fabryki, gdzie się szyje ubrania dla Niemców. Że teraz po całych Niemczech krąży pilny tajny rozkaz: naszyć jeden milion waciaków dla Frontu Wschodniego. Bo szykuje się ofensywa na Moskwę, a Niemcy płaszcze mają niezbyt ciepłe. Dlatego się wycofują. A jak tylko będzie milion waciaków, dadzą je najbardziej wyborowym oddziałom, a ci od razu wsiądą do nowych czołgów i popędzą na Moskwę. To wszystko opowiadał jej znajomy policjant.
Wtedy te komsomołki zaczęły na nią wrzeszczeć, że jest małpa i zdrajczyni; że Moskwy Niemcy nie mogli zdobyć w czterdziestym pierwszym, wymroziło ich tam w tych płaszczach – i dobrze im tak. A kiedy Armia Czerwona pokona Niemców, to Hitlera przywiozą do Moskwy na Plac Czerwony i tam powieszą za nogi naprzeciw Mauzoleum, a obok powieszą zdrajców, takich jak ona. I że towarzysz Stalin ze wszystkimi się policzy: i z tymi, co poszli do niewoli, i z tymi, co buty lizali Niemcom. I z babami, które się kładły pod Niemcami.
Ale wtedy Tania krzyknęła im, żeby dały spokój z tym Stalinem. Bo jej dwóch wujków rozkułaczyli, a ojca ukatrupili nie wiadomo gdzie i że one z matką biedowały o chlebie i wodzie, a za Niemca chociaż po raz pierwszy najadły się do syta, a jeszcze zakochała się tak, że mało nie zwariowała.
Te komsomołki krzyknęły jej:
– Faszystowska zdzira!
A ona im:
– Stalinowskie suki!
I wzięły się za łby. Jedne dziewuchy stanęły w obronie Tani, inne – komsomołek.
No i się zaczęło! Wszystkie wkoło się biją, a ja chcę przejść pod ścianę, ale nie mam sił. A te się sczepiły ramionami, w dodatku pociąg szybko jechał, więc i tak rzucało nas na boki. Coś okropnego! Skąd wzięły tyle siły – przecież od dwóch dni nie dawali nam jeść!
Parę razy i mnie się dostało, oberwałam w nochal, aż mi świeczki w oczach stanęły. U nas w wiosce rzadko się bili. Tylko wiosną, na siewy. Albo na weselu. Wiosną – to o miedzę. Zawsze ktoś komuś kłonicą głowę rozłupał. A na weselach to przez samogon, co go chłopy pędzą z kartofli. Postawią potem na stołach, wypiją – i dawaj drzeć się za łby.
Świętej pamięci dziadunio opowiadał, jak to kiedyś na weselu ludzie siedli, napili się, wszyscy spokojni, jedzą, młodzi się całują. I jakoś tak wszystkim nudno. A jeden taki siedział – siedział, potem westchnął i mówi: – Dobra, ktoś musi zacząć!
Zamachnął się i sąsiada z przeciwka – po ryju. Ten nakrył się nogami. I już – bijatyka na całego.
Właściwie nie wiem, czym by się to skończyło, gdyby nie ta głupia obłąkana. Drzemała tam przy tej swojej kupie, a kiedy dziewuchy zaczęły się okładać, to się przebudziła. I jak nie zawyje! Pewnie się zestrachała. Zaczerpnęła gówna z kupy – i w dziewuchy! I jeszcze raz! I jeszcze!
Jak te nie zajazgoczą! Ale bić się przestały.
A potem stanęliśmy gdzieś pod Krakowem. I stoimy, stoimy, stoimy. Przestaliśmy prawie całą noc. Niedobrze mi. Jedne płaczą, inne śpią. Jeszcze inne się śmieją.
A myśmy we cztery przelazły w kąt. Siedzimy. Ciemno, tylko gdzieś w oddali ktoś gra na harmonijce ustnej. A mnie od razu przypomniał się dom, mamusia, babunia, Gierka. I łzy same pociekły. Ale na głos nie ryczałam.
Pewnie, żyło nam się nieźle: ojciec w leśnictwie zarabiał pieniądze, nie dniówki, jak w kołchozie. Nie żeby nie był ze wsi – po prostu miał szczęście. Leśniczego, Matwieja Fiedotowicza, wyciągnął z grzęzawiska. Kiedy był strażnikiem, przyuczył się do polowania. Jeszcze jak! Przecież ciągle tylko ze strzelbą i na koniu. Co wyskoczy – bach! A nasz leśniczy miał wielką słabość do polowań. No to razem chodzili na polowania. No i raz, akurat jak poszli na kaczki na Butczyńskie Bagna, leśniczy wpadł w trzęsawisko. A ojciec go wyciągnął. No więc kiedy gajowego, Kuźmę Kuźmicza, zarżnęli Cyganie i było wolne miejsce, leśniczy wyznaczył ojca! I tak ojciec został gajowym. Dostawał co miesiąc sześćset dwadzieścia rubli.
A jak kto ma pieniądze, to przeżyje. Bo inne chłopy, jak przyjdzie zima – idą za robotą do miasta, żeby zarobić i coś kupić. Za dniówki nic człowiek nie kupi. Kartofli dadzą albo żyta. No, owies jeszcze dawali. Prażą go w kotłach całą zimę i jedzą. Jak konie.
A myśmy dobrze jedli. Trzymaliśmy konia, krowę, dwie świnie, gęsi i kury. Słoniny nigdy nam nie brakło. Jak mamunia rano nasmażyła jajecznicy na dużej patelni – to wszystko pływało w tłuszczu! Chlebka się weźmie, zacznie maczać – cudo! A potem – bliny gryczane z twarogiem. Macza się, popije prażonym mlekiem – uch, co za pychota! A jeszcze na targu kupowaliśmy miód. I buciki mi ojciec na targu kupił, i lalkę Księżniczkę, i cztery książki, żebym się uczyła czytać. Wszystkie dziewuchy miały tylko elementarze, a ja miałam książki z obrazkami: „Konik-garbusek”, „Moskwa radziecka”, „Buratino” i „Wilk i siedem koźlątek”.
A targ – to ci dopiero cudo! Czasem ojciec rano mówił:
– No co, Wariuszka, pojedziemy na targ?
To ja pierwsza lecę do stajni zaprzęgać. Och, jak lubiłam zaprzęgać konie! Ojciec od maleńkości mnie przyuczył; chłopaczysków dorosłych w rodzinie nie było! Nawet wierzchem dobrze jeździłam – a jakże. Całe życie z końmi: najpierw był Żwawy, potem Zoja, którą ukradli, potem Chłopczyk.
Wyprowadzę, wyczyszczę, zaprzęgnę bryczkę z malowanym oparciem. Ojciec buty chromowe włoży, nasunie nową czapkę z daszkiem, siądzie z przodu, my z mamunią z tyłu. Strzeli z bata. I jazda!
Do targu w Żyzdrze mieliśmy trzydzieści sześć wiorst. Czego tam nie było! I garnki przeróżne, i dywaniki, i chomąta. A ja lubiłam zabawki. Jeden wujaszek sprzedawał piszczałki. Drugi zabawki: chłop z niedźwiedziem w kuźni kują. I lalki mieli różne. Piękne.
Wszystko byłoby dobrze, gdyby ojciec nie pił. Mama mówiła, że przez to i dzieci więcej nie było…
Z drugiej strony – co to wspominać przeszłość, i tak Niemcy spalili wioskę.
No i płakałam sobie cichutko.
A więc staliśmy i stali. Potem rano szarpnęło, ruszyliśmy i znów stoimy: Kraków. Dziewuchy zaczęły wstawać – dojechaliśmy! Tu drzwi odciągnęli – stoją Niemcy. Patrzą na nas, coś mówią. Jeden nos zatkał, odwrócił się. Zarechotali: smród w naszym wagonie był straszny. Podszedł Polak z wiadrem wody. Niemcy pokrzykują:
– Trinken!
Polak podał nam wiadro. Zaczęłyśmy pić po kolei. Wypiłyśmy całe wiadro. Podał jeszcze jedno. Wypiłyśmy drugie. I trzecie podał! Niby nie bardzo chciało mi się pić, ale jak przyszła moja kolej – przypięłam się i oderwać nie mogę, jakbym się przyssała. Ledwo mnie odciągnęli.
W sumie nasz wagon wypił cztery wiadra wody.
Potem dwóch Polaków podjechało furmanką. A na niej leżała surowa konina, rąbanka. Jeden zaczął nam łopatą ciskać to do wagonu. Zrzucił. Niemiec krzyknął:
– Essen!
I znowu drzwi zaryglowali. Stoimy, ale co tu robić? Pogadałyśmy między sobą, że skoro karmią, to znaczy, ze dalej nas powiozą, do samych Niemiec. A ile tam jechać? Nikt nie wie. Może ze dwa tygodnie albo więcej? Może miesiąc? Europa przecie duża. Może i większa od Rosji.
Ale żreć się chce. Nie było wyjścia: zaczęłyśmy po trochu skubać tę surową koninę i żuć.
Читать дальше