– Proszę nam wybaczyć ten półmrok – powiedziała, jakby czytając w jego myślach. – Zawsze po ósmej zostawiamy tylko przyćmione światła. Uważamy, że nasi pacjenci lepiej wtedy odpoczywają.
Była wyższa od kobiety, która go wpuściła i Bishop zdał sobie sprawę, że żadnej z nich przedtem nie widział. Pewnie były tu nowe, a już na pewno ta wyższa, gdyż w Fairfield nigdy nie używano określenia pacjent, tylko mieszkaniec.
– Co się stało Lynn? – spytał. – Doktor Crouchley nie powiedział mi przez telefon.
Kobiety z zadowoleniem popatrzyły na siebie.
– Myślę, że zauważy pan znaczną poprawę, panie Bishop – powiedziała wyższa. – Zechce pan pójść za mną?
Poszli w kierunku szerokich schodów, które prowadziły na pierwsze piętro, niższa kobieta z rękami w kieszeniach lekarskiego fartucha podążała za Bishopem. Gdy wchodzili po schodach, wyższa kobieta próbowała podtrzymać rozmowę, ale prawie jej nie słuchał; myślał o Lynn. Również pierwsze piętro oświetlała tylko mała lampka, stojąca na stoliku w odległym końcu korytarza. Panujący tu mrok podziałał na niego przygnębiająco. Nie zdawał sobie sprawy, że po godzinach przyjęć ograniczają światło do minimum; wywoływało to bardziej przygnębiające niż uspokajające wrażenie. Gdy przechodzili przez korytarz, otworzyły się drzwi i zobaczył pokój, pogrążony w całkowitej ciemności: mniejsza kobieta szybko podeszła i wykonała ręką taki ruch, jakby kogoś delikatnie wpychała z powrotem do łóżka. Wysoka kobieta uśmiechnęła się słodko do Bishopa, jak gdyby nic się nie stało.
W klinice dla psychicznie chorych Bishop zawsze czuł się nieco niepewnie, co było zupełnie naturalne; ale o tak późnej porze, bez spieszących się jak zwykle gości i krzątającego personelu, było tu jeszcze gorzej. Zaschło mu w gardle i zastanawiał się, czy napięcie spowodowane jest troską o Lynn, czy tym, że zaczynał bać się tego miejsca. Był ciekaw, co się znajduje za drzwiami, które mijali, co się dzieje w zmienionych umysłach ludzi, którzy tam przebywają.
– Jesteśmy na miejscu.
Wyższa niewiasta zatrzymała się przed pokojem, który, jak wiedział, Lynn dzieliła z trzema innymi lokatorkami. Sale w Fairfield były kilkuosobowe, lekarze niechętnie rozdzielali swych podopiecznych, choć ograniczali do minimum ich liczbę w pokojach.
– Czy nie będziemy przeszkadzali innym? – spytał Bishop.
– Śpią twardo, sprawdzałam przed pana przyjazdem. Proszę wejść, żona czeka na pana.
– Czy jest z nią doktor Crouchley?
– Wkrótce przyjdzie. Chce, żeby państwo przez chwilę byli sami.
Bishopowi rozjaśniła się twarz, zaczął opuszczać go niepokój.
– Czy ona jest…?
Kobieta w białym fartuchu położyła palec na ustach, uśmiechnęła się przyjemnie, a jej oczy zaiskrzyły się na widok jego oczekiwania. Powiedział cicho – dziękuję – i wszedł do pokoju. Drzwi zamknęły się za nim.
Łóżko Lynn znajdowało się pod oknem, w rogu pokoju, i na szafce przy łóżku stała niewielka nocna lampka. Leżała wsparta na poduszkach, z głową przechyloną w jedną stronę, jakby zasnęła czekając na niego. Szedł na palcach, świadom obecności szarych, śpiących postaci, oczy miał pełne łez, w gardle wciąż czuł suchość.
– Lynn? – powiedział miękko, kiedy podszedł do niej. – Lynn, nie śpisz?
Dotknął jej ręki, leżącej na kołdrze, i delikatnie nią potrząsnął. Wolno przekręciła głowę i w słabym świetle zobaczył szeroki uśmiech na jej twarzy. Zesztywniał i poczuł, że wszystko mu się skręca w środku.
– Lynn?
Jej oczy ciągle miały obłąkany wyraz. Uśmiech odzwierciedlał jej szaleństwo. Zaczęła siadać i był świadom, że z tonących w mroku sali łóżek podnoszą się inni. Ktoś prychnął.
Wargi Lynn były wilgotne i błyszczały w mroku, kiedy odsunęła pościel i starała się go dotknąć. Siłą woli powstrzymał się od cofnięcia.
– Nie wychodź z łóżka, Lynn.
Jedną nogę wysunęła spod kołdry. Jeszcze szerzej się uśmiechnęła.
Ręką dotknęła jego ramienia.
– Lynn! – krzyknął, gdy błyskawicznie podniosła drugą rękę, wbijając mu w twarz paznokcie.
Śmiała się, to wcale nie była Lynn: rysy twarzy miała te same – te same usta, ten sam nos, te same oczy – ale były one zniekształcone, wykrzywione przerażającym grymasem; ktoś inny, coś innego kryło się za tymi dzikimi oczami.
Chwycił ją za nadgarstki i trzymał z dala od siebie, jej ciało gwałtownie zaczęło się poruszać. Krzyk zmieszał się ze śmiechem, gdy wierzgnęła nogą w jego kierunku, kłapiąc zębami jak wściekły pies. Popchnął ją z powrotem na łóżko, jej siła odebrała mu odwagę, jej stan przeraził go. Cholerni głupcy! Dlaczego ciągnęli go tu? Żeby to zobaczył?
Czy oszukała ich i uwierzyli, że nastąpiła zmiana na lepsze? Czy po prostu na jego widok znów się jej pogorszyło?
Leżała teraz na łóżku, waląc głową o poduszki, skopując powyżej ud cienką, nocną koszulę. Syczała i pluła na niego, bąbelki śliny rozmazywały mu się na twarzy. Miał niejasną świadomość tego, że z ciemności wyłaniają się i zbliżają do niego inne postacie, ale bał się puścić nadgarstki żony, bał się tych przypominających pazury paznokci.
Jego głowa odskoczyła do tyłu, gdy czyjaś dłoń chwyciła go za włosy; pokręcił szyją, próbując się uwolnić. Ale ręka trzymała mocno, a inna zaciskała się na jego gardle. Bishop musiał puścić Lynn i złapać rękę, która ściskała jego szyję. Lynn natychmiast zeszła z łóżka, zbliżyła się do niego, młócąc rękami, znów szarpiąc go zębami. Zwalili się razem na podłogę, kobieta za nim rozluźniła uścisk na jego gardle, ale wciąż trzymała go za włosy, tuż u nasady głowy. Oczy przesłaniała mu mgła, zamrugał, by lepiej widzieć i przekoziołkował, pociągając za sobą Lynn; kobieta drapała go drugą ręką.
Udało mu się podnieść nogę i kopnął Lynn, okrzyk bólu zabrzmiał tragicznie w jego uszach, ale wiedział, że nie ma wyboru. Odskoczyła od niego gwałtownie. Zwrócił się do kobiety, która wciąż kurczowo się go trzymała. Silny cios w plecy oszołomił ją i wstrząśnięta wrzasnęła. Nawet w ciemności widział, że była to staruszka o białych, skręconych, jakby usztywnionych włosach.
Czyjaś naga stopa kopnęła go w policzek i szturchnęła w bok. Stały nad nim dwie kobiety, odziane w nocne koszule, ich twarze jak maski okryte były pełnym nienawiści uśmiechem. Pobiegły przed siebie, tupiąc nogami i triumfalnie krzycząc. Jakieś ciało zwaliło się na niego i czyjeś zęby zagłębiły się w jego szyi. W koszmarnym zamieszaniu poznał, że była to Lynn. Rozerwał jej uścisk, ale poczuł, że rozszarpała mu skórę, z której spłynęła na kołnierzyk strużka krwi. Chwycił nogę, która uciskała mu pierś, i wykręcił ją z całej siły. Stojąca nad nim kobieta z krzykiem przewróciła się do tyłu. Uklęknął na jednej nodze i podniósł się do góry, pociągając za sobą Lynn; jakaś postać wyrosła przed nim i zaczęła bić go po twarzy zaciśniętymi pięściami. Walnął, uderzając kobietę w czoło, aż poleciała do tyłu, w ciemność. Trzymał przy sobie Lynn, przyciskając ją mocno i więżąc jej dłonie. Białowłosa kobieta, jak duch wyłaniający się z mgły, wolno skradała się w jego kierunku. W wyciągniętych przed sobą rękach trzymała coś, co wyglądało jak zwinięte prześcieradło; wiedział, że skręcony całun ma owinąć się wokół jego szyi. Niemal się przewrócił, kiedy z ulgą zobaczył, że drzwi za nią zaczynają się otwierać i nikłe światło z korytarza rzuca niewyraźne cienie w głąb pokoju.
Читать дальше