– Więc słucham – rzekł, patrząc z roztargnieniem na to, co działo się na zewnątrz.
Inspektor położył czapkę na kolanach.
– Pierwszym sygnałem, że dzieje się coś niedobrego, był meldunek, jaki przez radio złożył jeden z naszych posterunkowych, patrolujących tę ulicę. To był posterunkowy Posgate; razem z Hicksem sprawowali tu policyjny nadzór.
– Nadzór policyjny?
– No, niezupełnie. Ale to było coś więcej niż normalny patrol. Słyszał pan o tych dziwnych zdarzeniach, które miały tu miejsce ostatnio?
Peck chrząknął i Ross potraktował to jako potwierdzenie.
– Mieszkańcy domagali się jakiejś ochrony. Daliśmy im patrol, żeby wiedzieli, iż pilnujemy tej ulicy, ale szczerze mówiąc, to naprawdę nie spodziewaliśmy się, że tu znowu coś się zdarzy.
– Zdaje się, że się pomyliliście. Proszę mówić dalej. Inspektor poruszył się niespokojnie.
– Nasz człowiek zameldował, że chyba coś się dzieje na końcu ulicy. Jego zdaniem wyglądało to na bójkę lub napad rabunkowy.
– O której to było?
– Około wpół do dwunastej. Poszli, żeby zaprowadzić tam porządek i sami nieźle oberwali.
– Ile osób tam było?
– Trzy. Młodzi ludzie: Dwóch białych i jeden czarny.
– I tak załatwili waszych ludzi?
– To byli niebezpieczni gówniarze, sir. Peck ukrył uśmiech, ujmując dłonią papierosa, którego trzymał w ustach.
– I nie był to napad – powiedział poważnie Ross.
– Nie?
– Nie. To był gwałt.
– Na ulicy?
– Tak, sir, na ulicy. Nie próbowali nawet zaciągnąć ofiary w jakieś ustronne miejsce. Ale nie to jest najgorsze.
– Pewnie mnie pan zaskoczy?!
– Ofiarą był mężczyzna.
Peck spojrzał na inspektora z niedowierzaniem.
– Jestem zaskoczony – powiedział.
Ross ucieszył się w duchu, że udało mu się wywrzeć wrażenie na przełożonym. Wiedział, że dalsza relacja jeszcze bardziej wstrząśnie Peckiem.
– Ten mężczyzna nazywa się Skeates. Mieszka przylej ulicy, jest typem młodego urzędnika. Najwidoczniej wracał właśnie do domu po nocnej wizycie w pubie.
– Następnym razem weźmie taksówkę. Co z pana ludźmi? Bardzo poturbowani?
– Hicks ma złamaną szczękę. Poza tym stracił prawie wszystkie zęby. Zanim przybyły posiłki, ci trzej bandyci połamali Posgatowi obie ręce i to samo próbowali zrobić z nogami.
Peck przez zaciśnięte zęby wypuścił kłąb dymu.
– Zawzięte skurwysyny – skomentował z przekąsem. Ross nie wyczuł ironii w głosie starszego rangą oficera.
– Ci trzej wcale nie byli pedałami. Wiem, bo przesłuchiwałem ich, kiedy zostali przywiezieni.
– Czy jeszcze coś o nich wiadomo?
– Cały czas są przesłuchiwani. Zbuntowali się w areszcie.
– Już to widzę – Peck uśmiechnął się, dostrzegłszy rosnące oburzenie inspektora. – W porządku, Ross. Nie miałem nic złego na myśli. Nie winie twoich ludzi, że przyłożyli im trochę. Czy wyciągnąłeś coś z tych skurwysynów?
– Nie, wszyscy trzej milczą jak zaklęci. Przez całą noc nie powiedzieli ani słowa.
– Co z ofiarą?
– Moi ludzie znaleźli go, kiedy czołgając się po ulicy próbował dostać się do domu. Zeznał, że ci trzej po prostu siedzieli na chodniku, jakby czekali na kogoś, kto miał nadejść. Najwidoczniej tu nie mieszkają. Przynajmniej on nigdy ich przedtem nie widział.
– W porządku, inspektorze, pańska opowieść wywarła już na mnie wystarczająco silne wrażenie. Co jeszcze stało się tutaj ostatniej nocy? – Peck obrócił głowę w stronę wciąż tlących się domów. – Poza tym, co jest oczywiste.
– Około wpół do drugiej nad ranem otrzymaliśmy zawiadomienie o włamaniu do domu numer… – Ross wyjął notes z kieszeni na piersiach i błyskawicznie go otworzył – trzydzieści trzy. Dzwoniła pani Kimble. Zanim moi ludzie przybyli na miejsce, jej mąż sam sobie poradził ze zmartwieniem.
– Niech mi pan nie każe zgadywać.
– Państwo Kimble mają piętnastoletnia córkę. Śpi w pokoju, którego okna wychodzą na ulicę. Mężczyzna wdarł się do jej sypialni.
– Chyba nie następny gwałt? – z odrazą spytał Peck.
– Nie, sir. Intruz mieszkał naprzeciwko domu państwa Kimble. To był Eric Channing.
– Był?
– Był. Już nie jest.
– Ten… jak się nazywa? Kimble… sam wymierzył sprawiedliwość?
– Channing po drabinie dostał się pod okno sypialni. Nawet nie próbował go otworzyć, po prostu skoczył głową do przodu, rozbił szybę i rzucił się na dziewczynę. Gdy pani Kimble dzwoniła do nas, pan Kimble był zajęty zrzucaniem niedoszłego gwałciciela tą samą drogą, którą tamten przyszedł; Channing spadł, łamiąc sobie kark.
– Miłuj sąsiada swego… co? Czy wiemy coś jeszcze o tym pomysłowym panu Kimble? Był notowany?
– Nie mamy go w kartotece. Zbyt gwałtownie zareagował, to wszystko.
– Miejmy nadzieję, że sędzia nie będzie reagował w ten sam sposób. Co jeszcze mamy?
– Jakby te dwa wypadki nie wystarczyły, około trzeciej nad ranem zaczęło się prawdziwe piekło. Wtedy wybuchł pożar.
– Przyczyna?
– Zaczął się w domu jednorodzinnym i przeniósł na sąsiedni. Sądzimy, że strzelające iskry spowodowały pożar najbliższych budynków.
– Tak, ale jak to się zaczęło?
Ross odetchnął głęboko i znów zajrzał do notesu, by sprawdzić nazwisko.
– Alarm wszczął emerytowany biznesmen, pan Ronald Clarkson. Obudził go swąd spalenizny. Jego żona siedziała na środku podłogi w sypialni. Wzięła olej parafinowy z jednego z palników i oblała się nim. Miał szczęście; oblała także łóżko. Ledwo zdążył uciec.
Oczy Pecka rozszerzyły się z przerażenia, krew odpłynęła mu z twarzy.
Ross mówił dalej, patrząc z pewną satysfakcją na szefa.
– Zanim przybyła straż, cały dom się spalił, nie udało się także uratować sąsiedniego budynku. Naprzeciwko też nieźle się paliło, ale zdążyli opanować ogień, zanim całkowicie zniszczył dom. Dziś w nocy było tu osiem wozów strażackich, wyglądało to tak, jakby przypuszczono gwałtowny atak i bez końca bombardowano cały teren.
– Czy ktoś jeszcze, oprócz żony pana Clarksona, zginął w płomieniach?
– Nie, dzięki ostrzeżeniu Clarksona wszyscy, na szczęście, zdążyli uciec.
– Wskazał jakiś powód, dla którego ona to zrobiła? Podpaliła się?
– Mówi, że ostatnio była w depresji. Peck parsknął z oburzenia.
– W depresji! Jezu Chryste!
– I jeszcze coś.
– Chyba pan żartuje.
– Nie. Ale to już nie jest takie makabryczne. Gdy zaczęło świtać i strażacy walczyli jeszcze z ogniem, a ja biegałem w kółko jak oszalały, żeby zorientować się, co, do diabła, tu się dzieje, do jednego z moich ludzi podszedł jakiś człowiek i poprosił, żeby go aresztował.
– To musiała być miła odmiana. Kto to był? Kolejny wariat?
– Nie wyglądał na takiego. Nazywa się Brewer. Mieszka pod numerem dziewiątym.
– I co?
– Bał się tego, co może zrobić swojej rodzinie. Policjant poszedł z nim do domu, znalazł żonę Brewera i trójkę ich dzieci, związanych i zamkniętych w szafie.
– I mówi pan, że to nie wariat?
– Rozmawiałem z nim. Sprawia wrażenie miłego, przeciętnego faceta, kompletnie przerażonego tym, co zrobił. Nie potrafi tego wytłumaczyć, nie wie, dlaczego tak postąpił. Ale chciał, żeby go zamknąć, aby nie mógł ich skrzywdzić. Oto, czego się boi.
– Mam nadzieję, że wyświadczyliście mu tę grzeczność.
– Oczywiście. Jest teraz w celi, ale później, kiedy to wszystko doprowadzimy do porządku, odeślemy go do szpitala.
Читать дальше