Len to i słoma, i ziarno płaci. A żyto, pszenica tylko ziarno. Spójrz po wsi. Od razu widać, gdzie len sieją. Czy pójdziesz na sumę w niedzielę. Papierki z rąk lecą na tacę jak pióra z aniołów. A brzęknie gdzieś żelazny czasem, to się wszyscy oglądają jak na winowajcę. Leżałeś w szpitalu, to było tu dwóch takich, od wiosny do jesieni malowali kościół. Jeden kiedyś pijany z rusztowania zleciał. Ale drugi małował. Sufit teraz cały na niebiesko jak niebo. A na ścianach nowe Męki Pańskie. Dawniej głowa Jezusa w cierniowej koronie, to teraz jedno oko jego. Ludziom lepiej, to i Pan Bóg lepszy. A ten nowy dzwon na wieży to z czego? Ze lnu, bracie. Bije, to go słychać za górami, za lasami. Przychodzą stamtąd ludzie po sól, naftę, zapałki, to mówią. Bim-bam, bim-bam.
Ale jakby tak wszyscy siali len, to kto by siał żyto, pszenicę, z czego byłby chleb? Choć nieraz sobie myślę, mam siedem mórg, może by się zmieściła gdzieś ta morga lnu? Zrobiłoby się trochę grosza, jakby tak przyszedł dobry rok na len. I może bym wreszcie wykończył ten grób, bo już wstyd. Wygląda jak bunkier, ni figury, ni krzyża. Nie mówiąc, że już tyle lat. Stawiał tu jeden u Malinowskiego na grobie krzyż. Chciał i mnie postawić. Ale nie podobał mi się. Jak słupek od płotu, bez Pana Jezusa, to co to za krzyż. Ale i z tych bogatszych nic mi się jakoś na naszym cmentarzu nie podoba. Zajdę czasem popatrzeć, że może by się z któregoś na mój grób nadało, to tylko bogatsze i bogatsze. Kowalików krzyż to gdzie tam jeszcze przed cmentarzem widać. Prawie równy z drzewami. I jakby drzewo obłamane przez wichurę. I jakby z dwóch pni drzew nie okorowanych zbity. Sęczki nawet po nim pościnane niby na prawdziwym drzewie i kora ze starości popękana. A to wszystko w kamieniu wydłubane. Sam Pan Jezus nawet nieduziutki, za to korona cierniowa niczym wronie gniazdo. Staniesz pod nim, to jak pod szubienicą i głowę trza zadzierać jakby na wisielca. I po cóż tak wysoko? Na śmierć w górze nie da się długo patrzeć. Kark zaraz drętwieje. W górę da się tylko patrzeć na pogodę albo gdy bociany odlatują, a śmierć ku dołowi ciągnie. Nawet płakać, gdy się w górę głowę zadrze, nie bardzo się daje. Łzy się w wyciągniętym gardle duszą i zamiast do oczu, do żołądka płyną.
Raz jednego z naszych na takim wysokim krzyżu Niemcy powiesili. To gdy się z dołu na niego patrzyło, wydawało się, jakby się tak z tego śmiał. A gdy na ziemi u stóp naszych już leżał, twarz miał pokurczoną z bólu i język na wierzchu. Można by pomyśleć, że się jakimś słowem udusił, co mu w gardle uwięzło, gdy je chciał wykrzyczeć. Choć w tamtych czasach przeważnie coś krótkiego się krzyczało w takich chwilach i na jedno kopyto. Tyle co od naciśnięcia cyngla do kuli w swoim ciele.
Gdyby zresztą nie w pola uciekał, tylko w drugą stronę, ku rzece, byłby się może uratował. Rzeka niegłęboka, nieszeroka, zwykła rzeka, w każdej wsi taka płynie. Konia poisz, to pyskiem prawie dna sięga. Stare wiadra z niej wystają, a w wiadrach miętusy. Baby, kiedy szmaty płuczą, to na środek wyłażą i woda im ledwo kolana obmywa. A na brzegach wierzby, krzaki. I bliżej miał do rzeki niż do tego krzyża. Choć mogli go akurat w stronę krzyża gonić. A człowiek tam ucieka, gdzie go gonią. Albo mógł mu się ten krzyż wydać brzegiem lasu.
Postrzelili go, ale jakoś dowlókł się do tego krzyża. Objął go rękami z wszystkich sił, miał potem pełno drzazg za paznokciami i skórę na rękach zdartą aż do łokci, bo w żaden sposób nie mogli go oderwać. Musieli mu aż palce wyłamywać. I już prawie nieżywego powiesili go na ramieniu tego krzyża. Nie było go jak zdjąć potem i trzeba było krzyż urąbać.
Albo córka Barańskiego, trzech lat nawet nie miała, a grób jej Barański wybudował, jakby cały ród Barańskich od dziada pradziada w nim pochował. I Pan Jezus na tym grobie nie dość, że wielkolud, to czy to kamień taki siwy, czy czymś powleczony, że wygląda, jakby ze sto lat żył. A co żył? Trzydzieści trzy. I nie pochylając głowy przed futryną mógłby wejść do każdej chałupy. Sam nie jestem ułomek i za kawalerskich czasów byłem we wsi najwyższy. Nieraz tylko na zabawie w dalszej wsi trafił się ktoś wyższy. A na cały oddział w partyzantce nie było więcej niż dwóch, trzech trochę wyższych, choć chłop w chłopa jak dęby. To gdyby zrobić w dwuszeregu zbiórkę, Pan Jezus wypadłby gdzieś w środku. Mówiłem nawet Barańskiemu, że na takim dziecku lepszy byłby anioł. Ale machnął ręką. Anioł najwyżej się wstawi, ale nie zbawi.
Stoi jakby na pagórze jakimś, ręce splótł na piersiach, głowę spuścił i duma. Ano, jest o czym podumać. Bóg czy człowiek, na każdego przyjść to musi. Jeszcze nad trzyletnim dzieckiem? Można dumać i dumać, co by z niej wyrosło. Barański się chwalił, że byłaby doktorką. Ale czy to można umarłymi się chwalić? Lepiej pacierz za nich zmówić. A Barański zawsze był chwalidup. Kupił kiedyś konia, to się chwalił, że czterolatek. A zajrzeć było w zęby, to co najmniej drugie tyle. Może by została krawcową. Alboby jak inne za mąż wyszła i robiłyby z chłopem aż do śmierci w polu.
Albo Partyka, postawił na swoim grobie Jezusa krzyż dźwigającego na Golgotę. To w barach jakby trzech Partyków, a każda jego stopa prawie trzy ludzkie. Do tego koniec krzyża aż na sąsiedni grób Cie-pieli wystaje i ciągle się z Ciepielą na Wszystkich Świętych kłócą. I tak wielki Pan Jezus, gdy nawet krzyż na Golgotę niesie, nie czuje człowiek, że mu ciężko. Bo gdybyś chciał mu nawet pomóc, to co ty ze swoją siłą przy jego. Bóg powinien być jak i człowiek, żeby widać było, że go boli, co człowieka boli. Żeby można się było i zamartwić, kiedy on zmartwiony. I pożałować go jak samego siebie. I wyrozumieć, gdy tak samo jak człowiek nic nie może. A nawet się pomieniać. Ty daj mi krzyż, poniosę za ciebie, a ty za mnie pomyśl.
Żałuję, że nie byłem lotnikiem, bobym sobie może postawił takie śmigło jak u Jasia Królów na grobie. Strasznie mi się to śmigło podoba. Ale cóż, ni pies, ni wydra człowiek. A Jasiu, kiedy był ostatnim razem we wsi, miał już kapitana. Rozbił się na odrzutowcu, gdy do defilady ćwiczyli. Przywieźli go w metalowej trumnie osobnym samochodem. A w drugim przyjechali kolegi Jasia. Ze dwudziestu ich było i same oficery. Srebrny sznur u każdego przez ramię, medale na piersiach, bagneciki przy bokach. Po sześciu go nieśli od samej chałupy na cmentarz. A nawet na jedną zmianę nie dali go nikomu wziąć, choć i tutaj, we wsi, miał Jasiu kolegów. Krowy razem paśli, do szkoły chodzili.
Szła cała wieś w pogrzebie. Szła straż pożarna. Szły dzieci ze szkoły. A dwóch już siwych pułkowników prowadziło za trumną pod ręce, jeden z jednej strony, drugi z drugiej, Jasia ojców, Króla i Królową. Stary Król niewielkiego wzrostu, a jeszcze jakby się przykurczył, nie wiadomo, od ramienia pułkownika czy od śmierci syna, choć wcale nie płakał. Mówili potem ludzie, że nikt by nie płakał za takie odszkodowanie, jakie Króle dostali od rządu. Ale mogło być i tak, że przy takim pułkowniku i stary Król poczuł się żołnierzem.
Po Królowej też nie było widać, że płakała. Za to na cmentarzu, gdy nad trumną Jasia jeden z tych pułkowników powiedział, że zginął jak bohater, osunęła się temu drugiemu co ją podtrzymywał, na ręce i musieli ją cucić. I zaczęła dopiero płakać na drugi dzień po pogrzebie, kiedy już się wszyscy rozjechali. I dotąd, tyle lat, a wciąż płacze i płacze.
Potem przyjechali jacyś, nazwozili blachy, cięli, gięli, spawali, aż wyszło z tego śmigło. Nie bardzo się niektórym ludziom to śmigło podobało, że ojciec, matka chrześcijanie i Jasiu też był chrzczony, a tu śmigło zamiast Pana Jezusa na grobie. Choć według mnie to śmigło smutniejsze niż niejeden Pan Jezus. Jeszcze zmyślne takie, że kiedy wiatr wieje, to w nim coś takiego słychać, jakby po niebie samolot przelatywał. Może nawet ten sam, co się Jasiu na nim rozbił? I gdy dłużej patrzysz, to wydaje ci się, że się to śmigło nawet kręci. Tylko że tak szybko, aż tego nie widać. Widać tylko smugę świetlistą, która stoi na grobie. A gdyby ktoś chciał, to to śmigło może być za ukrzyżowanie.
Читать дальше