Aż którejś niedzieli przyjechał i powiedział, że już nie jest u kuzyna, w fabryce teraz robi, i żeby matka nic nie szykowała, bo nie będzie więcej od nas brał. Posmutnieli wszyscy, bo tyle mąki, kaszy, grochu, jajów, serów, kur, serków i na marne poszło. Ojciec tylko rzekł:
– Myślałem, że się cajgu może kupi i ubranie mi uszyjesz. Ale widać taka wola Boża. W tym jeszcze pochodzę.
Odtamtąd coraz rzadziej przyjeżdżał. Raz na miesiąc, na dwa, na Boże Narodzenie, na Wielkanoc, we żniwa. Choć koszenie mu nie bardzo szło. Szarpał kosą i za prędko szedł, a zamachy robił, jakby chciał za jednym przejściem całe staje powalić. To i nieraz zarył kosą w ziemię, i kosa mu się co trochę tępiła, i po jednym pokosie już był umachany jak po całym staju. Zresztą i przedtem nie kosił za dobrze. Niby kiedy miał się nauczyć? Wmawiali mu od maleńka tego księdza, to ksiądz ma parobka, nie musi sam kosić. Choć wydaje mi się, że i ksiądz nie byłby z niego dobry. Na księdza musi się mieć powołanie, mowę lekką. Co niedziela kazanie i na każdym ślubie, na każdym pogrzebie. A ile to przy spowiedziach musi się ludziom natłumaczyć, nie grzesz, nie grzesz, Bóg na ciebie z nieba patrzy. Bóg za nasze grzechy umarł. Wszystko będzie ci na Sądzie Ostatecznym policzone. To skąd tyle mowy na to wziąć? Prócz tego na księdza trzeba wierzyć w życie pozagrobowe.
A tu w którąś niedzielę zebrało się u nas kilkoro sąsiadów, ojciec, matka, i coś tak było o życiu pozagrobowym, ten widział tego, ten tamtego. A Michał szykował się już do pociągu, zapinał walizkę, późno się zrobiło, a walizka jak na złość nie chciała się zapiąć. I nagle jak nie krzyknie, że nie ma życia pozagrobowego! Jest to tu tylko i w to trzeba wierzyć! Sąsiadom jakby mowę poodejmowało, matce, ojcu, wstyd się ciężki zrobiło. A on złapał tę walizkę taką nie zapiętąś buchnął w drzwi i już z sieni tylko rzucił:
– Do widzenia.
Ja chcąc nie chcąc za nim, bo go miałem na stację odprowadzić. Ale słowem się przez drogę do mnie nie odezwał. Inna sprawa, że pędziliśmy co tchu, bo pociąg już za lasem pogwizdywał. Dopiero na stacji, gdyśmy się w pośpiechu żegnali, rzucił mi:
– Przeproś ojca, matkę.
Nie przyjechał aż na Boże Narodzenie dopiero, potem na Wielkanoc i tak już do końca było. A przyjechał, to mało co mówił, tylko siadł i myślał, myślał. Pytał go się ojciec:
– I co tam w tej fabryce robisz?
– Jak w fabryce – zbywał go. – Różne rzeczy.;- A wiela ci płacą?:- Niewiele, ale starczy. &•- A mieszkasz gdzie?
– U jednych takich.
– Dobrzy choć ludzie?
– Nie najgorsi. Pytała go matka:
– Pannę jaką masz? Tylko nie patrz na bogactwo, synu. Weź biedniejszą, choćby w jednej koszuli, a uczciwą.
– Nie czas teraz, matko, na panny, są ważniejsze sprawy.
No, to ja go o nic już nie pytałem, bo dla mnie panny były najważniejsze. Jakie mogły być ważniejsze sprawy? Wysłać takiego do miasta, to tylko zdziwaczeje. Gdybym ja tak był na jego miejscu, o, wiedziałbym, jak życia w mieście użyć. Słyszało się przecież to i owo. Przyjechał czasem Gienek Woś na urlop, zawodowym w wojsku był, to nie opowiadał? Ciarki aż po krzyżu szły. A Florek Sójka tylko podskakiwał:
– O, kurwa! O, kurwa! Jedźmy, chłopaki! Jedźmy, bo nie wytrzymam!
– Stoją wieczorami na ulicach jak latarnie. Uśmiechają się, wdzięczą, jakby cię od dawna wszystkie znały. A ubrane jak hrabiny, sukienki mają aby ciut za dupę. A niektóra aby lisem obwieszona, a pod lisem ryba goła. Ściągniesz lisa i już twoja. I nie musisz iść daleko, aby za róg, gdzie ciemniej, żeby was policjant nie zobaczył. A niektóre stoją w samych majtkach albo w samych pończochach, a tak wszystko mają wywalone. Możesz ją za cycka wziąć, jakbyś krowę wziął za wymię, i zapytasz się tylko, ile? A perfumy aż w nos biją. Chcesz, to niższą, wyższą, szczuplejszą czy jak dwie na raz. Powiesz, chodź, i idzie. I nie boi się, że jej dziecko zrobisz. Nie pyta się, czy się z nią ożenisz. I nawet coś za jeden, gówno ją obchodzi. Ale lepiej nie mówić, żeś ze wsi. I nie tak trzast prast, ty na nią, a ona pod ciebie. Tylko i tak, i siak. I z każdej strony. A nie ma, bracie, strony. I to nie cztery strony świata, ale nie wiadomo ile. Choć to drożej kosztuje. Albo są i takie, co w dorożkach czekają, tylko że te jeszcze droższe. Wsiądziesz do dorożki, dorożka cię wiezie, a ty jedziesz do raju. A najdroższe to takie, co z jednej strony jedna, z drugiej druga i w nogach ze trzy.
– To ile by to kosztowało, Jezusie! Ile by tak, Gienek?
– No, trzeba by z metr żyta na każdego. Nie tak dużo. Ale co byś użył, to twoje. A co tutaj użyjesz? – podkręcał nas Gienek, kiedy już se popił. Bo póki co, szliśmy się do karczmy upić. – Chociaż to zależy. Bondarek musiałby z półtora, bo ryży i kurdupel. Ale ty, Szymek, mógłbyś za pół metra. Przyjedź kiedy, wypuścimy się we dwóch. Mam jednego znajomego dorożkarza. Obwiezie nas po całym mieście.
Mrok się coraz gęstszy ścielił po izbie. Jego twarz w tym mroku jakby poczerniała. Ludzie zwozili i zwozili.
– A pamiętasz – powiedziałem – miałeś kiedyś na dłużej przyjechać. Mieliśmy se pogadać. Ale nie chcesz, to nie mów. Chcesz tak żyć bez jednego słowa, to sobie żyj. Tylko co by było, gdyby tak wszyscy ludzie we wsi pomilkli? I by tylko orali, siali, kosili, zwozili i nikt by do nikogo nie powiedział nawet, szczęść Boże. A z ludźmi gdyby psy, koty pomilkły i wszelkie stworzenie, ani ptaki by nie świergotały, żaby nie kumkały. Byłby świat? Nawet drzewa mówią, jak im dobrze się przysłuchać. I każde swoją mową, dąb dębową, buk bukową. Mówią rzeki, zboża. Cały świat jest jedną mową. Gdybyś tak się w ten świat dobrze wsłuchał, mógłbyś nawet usłyszeć, co sto lat temu mówili, a może tysiące. Bo słowa śmierci nie znają. Jakby jakieś ptaki przezroczyste, raz wypowiedziane, krążą już na wieki ponad nami, tylko że ich nie słyszymy. Ale może z wysokości Boga każdego człowieka głos osobno słychać. Nawet co ja tu do ciebie mówię. Co mówią u Masz-czyka, u Derenia i w każdej chałupie. A gdybyś ucho nad tym światem zniżył, to kto wie, może szepty ludzkie byś usłyszał i co ludzie myślą, co im śni się, gdzie u kogo kot mruczy, w czyjej stajni koń rży, które dziecko pierś matczyną ssie, a które dopiero się rodzi, bo to wszystko mowa. Bóg się każe słowami ludziom modlić, bo bez słów nie odróżniłby człowieka od człowieka. A i człowiek sam siebie by nie odróżnił, gdyby nie miał słów. Od słowa zaczyna się życie i na słowach kończy. Bo śmierć to tak samo tylko koniec słów. Zacznij może od pierwszego z brzegu, które ci najbliższe. Matka, dom, ziemia. Powiedz może, ziemia. Wiesz przecież, co to ziemia. Plujesz gdzie? Na ziemię. No, to, po czym chodzisz, na czym domy stoją, co się orze. Miałeś nieraz pług w rękach. Pamiętasz, jak nas ojciec uczył orać? Po kolei ciebie, mnie, Antka, Staśka. Ledwo który z nas ponad pług zaczął wystawać, brał go z sobą w pole, kiedy jechał orać. Kładł nam ręce na czepigi, a na nasze ręce swoje ręce i szedł z tyłu, jakby trzymał cię w ramionach. Czuło się jego ciepło w swoich plecach, oddech jego na głowie. A słowa jego jakby skądś z nieba było słychać. Nie tak trzymaj, ściślej, środkiem bruzdy idź, musisz głębiej orać, kiedy ziemia sucha, a urosną ci większe ręce, to w tej jeszcze lejce będziesz trzymał, a w tej bat. Nauczysz się, nauczysz, tylko być cierpliwy. W ziemi i kret ryje. i drzewa zapuszczają korzenie, i okopy się w wojnę kopie. Z ziemi źródła biją i pot ludzki wsiąka w ziemię. I w tej ziemi, a nie innej każdy człowiek się rodzi. A pamiętasz, jak ktoś w świat wyruszał, brał zawsze trochę ziemi z sobą w węzełek. Albo marynarze, gdy ziemię gdzie tam jeszcze daleko, daleko zobaczą. to wołają, ziemia! ziemia! Miałeś kiedyś taką książkę, to wołali tam, ziemia! I Bóg zstąpił na ziemię. I człowieka się po śmierci chowa w ziemi. Będziemy i my w niej leżeć. Grób mam zamiar budować. Osiem kwater, żebyśmy się wszyscy pomieścili. Może Antek. Stasiek zechcą z nami leżeć. Mówi się, niech mu ziemia lekką będzie. To gdzie im będzie lżejsza. Mówi się, że gdzie człowiek się urodził, ziemia jego kołyską. I śmierć jakby cię z powrotem do niej tylko położyła. I buja cię, buja, aż stajesz się znów nienarodzony, niepoczęty.
Читать дальше