– A pamiętasz, jak na świętego Jana kąpaliśmy się raz pod Błachem? Bo od świętego Jana zaczynało się kąpanie. Święty Jan w tym dniu rzeki chrzci. Choć ja tam nieraz kąpałem się i przed świętym Janem, a bywało, że w maju. Gorąc wtedy taki był, aż liście skręcało. Rojno było od chłopaków, dziewczyn, że więcej ciał niż wody. Aż rzeka na wierzby skakała. Fredek Ziębów przyprowadził konia, obsiedliśmy go, ilu nas się na grzbiecie zmieściło, i wio! za wodą, pod wodę. I u szyi się wieszali, i ogona się czepiali. Krzyków, pisków, jakby niebo się zarwało. A ty siedziałeś na brzegu, pod wikliną, i dusiłeś płacz w sobie, bo nie umiałeś pływać. Namawiałem cię, chodź, Michał, nauczysz się, czepisz się końskiego ogona, bij tylko nogami, ile sił. Chodź! I wszyscy cię namawiali. Najlepiej skocz od razu na głowę, Michał! Złóż ręce jak do pacierza, wyciągnij przed siebie i skocz! No, Michał. Albo wrzućmy go, chłopaki, najprędzej się nauczy! Dawaj go! Zacząłeś uciekać. My za tobą. Dopadliśmy cię na polu Machaliny, potknąłeś się w bruździe. Rzucałeś się, plułeś, gryzłeś nas po rękach. Ale nas było czterech. Zanieśliśmy cię do rzeki, rozhuśtali za ręce i nogi i, hop! Aż woda na nas bryznęła. Machaj, Michał! Machaj! Rękami, nogami! Ale ty jakby na złość, nie ruszyłeś ani ręką, ani nogą i od razu poszedłeś na dno. Musiałem skakać i wyciągać cię. Wody się opiłeś, że tchu nie mogłeś złapać i czkawka cię potem męczyła. Dostało mi się w domu pasem od ojca, że chciałem cię utopić. A przecież tak najprędzej można się nauczyć. I każdego tak uczyli, za ręce i nogi i, hop! Ratuj się, bo utoniesz! Mnie to nawet z wierzby rzucali, żeby było wyżej. I przydało się potem jak znalazł. W partyzantce musiałem z mostu kiedyś skakać. Z tyłu mnie gonili, z przodu zastawili i nie było innej drogi.
Wstałem, dolałem z sagana trochę wody gorącej. Rozmieszałem ją wokół jego ciała.
– A pamiętasz, jak przed wojną przyjechałeś kiedyś w kapeluszu? Stanąłeś w progu i jakbyś się zawstydził, że w kapeluszu jesteś. I my tak samo patrzyliśmy na ciebie, Michał i nie Michał. Zerwałeś go zaraz z głowy, ale ojciec, włóż jeszcze, niech ci się przypatrzę. Ano, dobrze ci, tylko jakbyś mało był podobny. To wielaś zapłacił? A matka, trza było tańszy, synu. kupić, ubranie byś se za to kupił. Niedziela była. Ojciec chciał, żebyśmy na wieś się przeszli, może księdza spotkamy, niby ciągle pytał się o ciebie. A już kawalery byliśmy, to co nam ksiądz, jeszcze w taki gorąc, i wyciągnąłem cię nad rzekę. Z dziewuch panny już porosły i rzeka aż się wylewała. Ja się rozebrałem i od razu buch! nura do wody. A ty siadłeś na brzegu, w cieniu pod wikliną. Podpłynęła do ciebie Stefka Magierzanka i zaczęła cię kusić, nie rozbierzesz się, Michaś? Gorąc taki, rozbierz się, chodź do wody. A piersi miała, jakby się tej wody tak opiły. Ładnie ci w tym kapeluszu. Na długo przyjechałeś? Myślały Magiery, że się z nią ożenisz. Ale nie byłbyś szczęśliwy. W wojnę się tu z jednym złączyła, co po mąkę przyjeżdżał, i wyfrunęła z nim w świat. Zostawiła chłopa, dziecko. Michał! Michał! Chodź się kąpać! Wszystkie cię wołały. Aż chłopaków zazdrość brała. Nie wołajta go! Musi na suchoty być chory! Suchotni-kom nie wolno się kąpać! O, widzita, jaki to kapelusz se kupił, żeby nie być ze wsi! Wygląda jak dupa zza krzaka! Podleciał któryś z tyłu, zerwał ci ten kapelusz z głowy i smyrgnął nim na rzekę. Rzucili się jeden przez drugiego do tego kapelusza. Któryś nabrał w niego wody. Któryś wsadził na łeb i zaczął w nim płynąć. Skoczyłem, żeby mu odebrać. Ale przerzucił go dalej w tłum chłopaków. Tarmosili, wyrywali go sobie. Stefka Magierzanka aż się popłakała. Wy świnie! Wy świnie! krzyczała. Z was żaden nie będzie miał takiego kapelusza! Któryś dał nura i z dna rzeki wydostał kamień. Wsadzili ten kamień w kapelusz i zaczęli go topić. W końcu jakoś im go wyrwałem i smyrgnąłem nim daleko w dół rzeki, że pierwszy dopłynę. I dopłynąłbym. Ale Bolek Kuska wyskoczył na brzeg i brzegiem doleciał przede mną. Capnął ten kapelusz, poleciał jeszcze dalej, na płyciznę, tam wlazł w niego nogami i w mule, w piachu, w kamieniach zaczął go tratować. O, skułem mu wtedy mordę, że warg z miesiąc nie domykał, jakby się tak śmiał. A koszulę, portki podziabałem mu kozikiem, buty wyrzuciłem do wody. Przylecieli z bratem Wiekiem i ze starym do nas, do chałupy, to i Wiekowi, i staremu jeszcze wlałem. A ty nic, patrzyłeś, jak ci ten kapelusz ciarają, potem wstałeś, powiedziałeś, chodźmy już, Szymuś. Zostaw im ten kapelusz, niech się dalej bawią.
Podniosłem go z balii, wytarłem. Nie miałem go w co oblec, to na razie oblekłem go w płachtę. Gdzie się dało, powiązałem, w innych miejscach pospinałem agrafkami. Znalazłem na szczęście trzy agrafki w szufladzie od maszyny do szycia.
– Teraz cię ostrzygę, ogolę.
Okazało się, że wcale nie wyszedłem z wprawy. Mógłbym znowu strzyc, golić, jak za dawnych lat. Choć pewnie mało kto pamiętał, że kiedyś strzygłem, goliłem. Może ktoś ze starszych tylko. Ale większość starych już powymierała. Teraz młodsi byli starzy. A za nimi już się młodsi szykowali, żeby stać się starzy. I coraz młodszych siwizna przyprószała, okrąglały im czoła, rosły im na gębach wory, rowy, doły. Choć na co dzień nie było tak tego widać, jak starość bez przerwy szła przez ludzi. Jakby starzy skądś do wsi przychodzili, a młodzi wychodzili i wracali, kiedy byli już starzy. I tylko czasem wydawało się dziwne, że to ci sami ludzie. Ale może ci sami.
Musiałem się tyłkiem o stół wesprzeć, bo inaczej bym nie ustał. Miał te włosy grube, gęste, po matce, tak jak ja. Bo Antek, Stasiek, którzy mieli po ojcu, to Stasiek już był prawie łysy, a u Antka też prześwity przezierały jak w dziurawej strzesze. Na jeża go ostrzygłem, bo od wszów aż się roiło. Potem umyłem mu głowę.
– No, to teraz zjemy.
Przyniosłem ze szpitala pół paczki herbaty, trochę cukru, pół bochenka chleba, kawałek sera, dwa kotlety. Dała mi to salowa Jadzia na odchodne. Wyszła za mną na korytarz, kiedy poszedłem się z nią pożegnać.
– Niech to weźmie. – I wcisnęła mi pakunek. – Nie będzie zaraz chodził do sklepu kupował. A zjeść trzeba, kiedy się do domu wróci.
Głupio mi się zrobiło, bo o domu niewiele jej opowiadałem i przeważnie nieprawdę, jak to kobiecie albo umarłemu. Miałem nawet jej powiedzieć, że pewnie tam będą czekać z obiadem na mnie. Dawałem znać, że wracam. Ale tyle to wiedziała, że nikogo nie mam, to któż mógłby na mnie czekać. Zresztą nie dała mi się długo wahać.
– Wziąć, wziąć. Niech będzie na zdrowie. – Chciałem ją w rękę pocałować, ale skryła i lewą, i prawą za siebie. – Tam takie ręce salowej by pan Szymek całował. O, niech pan Szymek nas odwiedzi kiedyś, jakby na jarmarku był czy tak przy okazji. Wesoło było z panem Szymkiem. Uśmiał się nieraz człowiek. Bo tak, to umierają i umierają.
Nawet o Michale nic jej nie mówiłem. Tyle tylko, że trzech braci mam, to mówiłem, i że wszyscy trzej miastowi. Antka, Staśka zresztą widziała, kiedy przyjechali mnie odwiedzić gdzieś w tydzień po tym wypadku. Nie wiem, skąd się dowiedzieli, bo nie dawałem im znać. Ubrani jak się patrzy. Garnitury, koszule, krawaty błyszczały się na nich. Nawet przyjemnie mi było, że mam takich braci. Ale po godzinie miałem ich dosyć, choć nie widzieliśmy się ze dwa lata. Ledwo się spytali, czy mam jedną, czy obie nogi przejechane i czy długo będę leżał, a już się zaczęli po cichutku ze mną kłócić, że to moja wina. Bo zamiast siać żyto, pszenicę, powinienem sad założyć, pasiekę czy na hodowlę się przerzucić, jak mi wciąż radzili. Nie musiałbym przed deszczem uciekać i zwozić w niedzielę. Niedziela jest, żeby odpoczywać. Z żoną, z dziećmi w domu posiedzieć. Albo, gdy pogoda, w samochód i do lasu, nad rzekę. Ale wydawało mi się, że wiecznie młody będę. Ta nie, tamta nie, no, to mam. Na szczęście weszła Jadzia i zapoznałem ją z nimi, że to bracia moi, Antek, Stasiek, a to panna Jadzia, salowa.
Читать дальше