I nagle nie ma już znaczenia, że mój mąż wyprowadził się z Anną z domu, że w niektórych kwestiach dotyczących Kate miał inne zdanie niż ja. Według siebie postąpił słusznie; ja robiłam to samo, więc nie mogę go za nic winić. Człowiek czasami do tego stopnia grzęźnie w roztrząsaniu szczegółów, że zapomina o tym, że żyje. Zawsze trzeba zdążyć na jakieś spotkanie, zapłacić kolejny rachunek, poradzić sobie z następnym objawem choroby, który właśnie dał o sobie znać, albo tylko odfajkować kreską na ścianie jeszcze jeden zwykły dzień. Zsynchronizowaliśmy zegarki, wkuliśmy na pamięć swoje rozkłady dnia, tygodnia, miesiąca, żyliśmy z minuty na minutę – i zupełnie zapomnieliśmy o tym, że trzeba spoglądać za siebie i patrzeć na to, co się osiągnęło.
Jeżeli dziś, zaraz, za chwilę stracimy Kate, to i tak nikt nie odbierze nam tego, że była z nami przez szesnaście lat. A po latach, po stuleciach spędzonych bez niej, kiedy już nie będziemy mogli sobie przypomnieć jej uśmiechu, dotyku dłoni ani najpiękniejszej melodii jej głosu, Brian wciąż będzie przy mnie i zawsze powie: Nie pamiętasz? Przecież to wyglądało tak…
Glos sędziego wyrywa mnie z zadumy.
– Pani Fitzgerald, czy skończyła już pani przesłuchiwać świadka?
Ani przez chwilę nie było potrzeby, żebym przesłuchiwała Briana. Jego odpowiedzi znam od zawsze. Nie pamiętam tylko pytań.
– Jeszcze jedna rzecz – odpowiadam sędziemu i zwracam się do męża: – Kiedy wrócicie do domu?
W czeluściach gmachu sądu stoi długi rząd automatów spożywczych. Można w nich kupić rzeczy, na które wcale nie ma się ochoty. W czasie przerwy zarządzonej przez sędziego DeSalvo schodzę tam, staję przed tymi zimnymi szybami i wpatruję się w paczki cukierków, ciastek i chipsów uwięzionych w rurowatych pojemnikach.
– Markizy – zza pleców dobiega mnie głos Briana.
Odwracam się. Mój mąż właśnie wsunął do szczeliny monety, siedemdziesiąt pięć centów. – Najlepsze. Prosty, tradycyjny smak. – Dotyka dwóch przycisków i ciastka rozpoczynają samobójczy zjazd na dno maszyny.
Bierze mnie za rękę i prowadzi do stolika. Blat jest porysowany i zaplamiony, nosi na sobie pamiątki po ludziach, którzy siedzieli tutaj, uwieczniając swoje inicjały i głęboko skrywane sekrety długopisem na plastiku.
– Nie wiedziałam, o co mam cię pytać – wyznaję Brianowi. Milczę przez chwilę, wahając się, a potem się odzywam: – Uważasz, że byliśmy dobrymi rodzicami? – Myślę o Jessem, którego prze stałam zauważać już tak dawno temu. O Kate, której nie mogłam pomóc. O Annie.
– Nie wiem – odpowiada Brian. – Tego nikt nigdy nie wie.
Podaje mi paczkę czekoladowych markiz. Chcę podziękować, powiedzieć, że nie jestem głodna, ale kiedy tylko otwieram usta, Brian wsuwa w nie ciasteczko, smaczne i szorstkie, ocierające język. W jednej chwili robię się głodna jak wilk. Brian ociera okruszki z moich ust, jakbym była kruchą lalką z porcelany. Nie odsuwam się, nie odpycham jego ręki. Mam wrażenie, że nigdy w życiu nie miałam w ustach nic równie słodkiego.
Tego samego wieczoru Brian i Anna wracają do domu. Oboje przychodzimy powiedzieć jej dobranoc; oboje całujemy ją w czoło. Brian idzie do łazienki pod prysznic. Ja zaraz pojadę do szpitala, ale przysiadam jeszcze na moment na łóżku Kate, naprzeciwko Anny.
– Będziesz mi prawić kazanie? – pyta ona.
– Nie takie, jak myślisz. – Przesuwam palcem po szwie poduszki Kate. – To, że chcesz być sobą, nie oznacza, że jesteś złym człowiekiem.
– Ale ja nie…
Unoszę dłoń, uciszając ją.
– Chcę powiedzieć, że twoje pragnienia są głęboko ludzkie, a to, że wyrosłaś na kogoś zupełnie innego, niż wszyscy się spodziewali, to jeszcze nie powód, żeby myśleć, że sprawiłaś komuś zawód. Dziewczynka, której w jednej szkole dokuczają, może przenieść się do innej i tam mieć samych przyjaciół. Dlaczego? Bo w nowym miejscu nikt od niej niczego nie oczekuje. A ktoś, kto zdał na akademię medyczną tylko z tego powodu, że w rodzinie są sami lekarze, może pewnego dnia uświadomić sobie, że w głębi serca pragnie być artystą. – Potrząsam głową, biorąc głęboki oddech. – Rozumiesz, o co mi chodzi?
– Nie za bardzo.
Na te słowa muszę się uśmiechnąć.
– Chcę ci przez to powiedzieć, że kogoś mi przypominasz.
Anna unosi się na łokciu.
– Kogo?
– Mnie – odpowiadam.
Człowiek, z którym spędziło się tyle długich lat, jest jak mapa samochodowa, podarta na rogach i wytarta na zgięciach od ciągłego używania; na tej mapie widnieje szlak tak dobrze znany, że można go z łatwością wyrysować z pamięci. Dlatego właśnie trzyma się tę mapę w schowku i wozi ze sobą w każdą podróż. A jednak w najmniej oczekiwanym momencie na tej dobrze znanej mapie potrafi się pojawić niespodziewany zjazd z autostrady i punkt widokowy, którego wcześniej tam nie było; w takich chwilach nigdy nie wiadomo, czy to jest nowy element krajobrazu, czy może coś, na co ani razu nie zwróciło się uwagi.
Brian leży obok mnie. Nic nie mówi, tylko kładzie dłoń na mojej szyi, w głębokiej dolinie tuż nad obojczykiem. Całuje mnie, a jego usta mają słodko – gorzki smak. Tego się spodziewałam, ale następna rzecz zaskakuje mnie całkowicie: Brian przygryza moją wargę tak mocno, aż czuję w ustach smak krwi. Jęcząc z bólu, próbuję jednocześnie się roześmiać, obrócić to w żart, ale Brian się nie śmieje ani nie przeprasza. Pochyla się niżej i zlizuje krew z moich ust.
W środku aż podskakuję z zaskoczenia. To mój Brian, a zarazem nie on; i jedno, i drugie jest zadziwiające. Za jego przykładem dotykam językiem krwawiącej wargi, czując śliski naskórek i miedziany posmak. Otwieram się jak storczyk, moje ciało staje się kołyską, oddech Briana wędruje po szyi, gardle, w dół, pomiędzy piersiami. Przez krótką chwilę czuję jego głowę na brzuchu i jak poprzednio nie spodziewałam się, że może mnie ugryźć, tak teraz nagle ze ściśniętym sercem przypominam sobie, że kiedy byłam w ciąży, mój mąż odprawiał ten rytuał co noc.
Budząc się z bezruchu, Brian wznosi się nade mną niczym drugie słońce, wypełniając mnie blaskiem i żarem. Jesteśmy jak studium kontrastów: twardość i miękkość, blond i czerń, szaleństwo i spokój – a jednak tak dopasowani, że kiedy jednego zabraknie, drugie nie będzie już do końca sobą. Jesteśmy jak wstęga Möbiusa, dwa ciała przechodzące w siebie, węzeł nie do rozwikłania.
– Stracimy córkę – szepczę, choć nawet ja nie potrafię powiedzieć, czy mam na myśli Kate czy Annę.
Brian całuje mnie w usta.
– Przestań – mówi.
Po tych słowach nie odzywamy się już ani razu. Tak jest najbezpieczniej.
Jednak nie pada blask z owych płomieni,
Lecz raczej ciemność widoma (…)
John Milton, „Raj utracony”
JULIA
Kiedy wracam do domu z porannej przebieżki, Izzy siedzi na kanapie w dużym pokoju.
– Dobrze się czujesz? – pyta.
– Jasne. – Rozwiązuję tenisówki, ocieram pot z czoła. – Czemu pytasz?
– Bo normalni ludzie nie biegają o wpół do piątej rano. Wzruszam ramionami.
– Musiałam spalić trochę energii.
Idę do kuchni, gdzie dokładnie o tej godzinie powinna na mnie czekać gorąca orzechowa kawa, zaparzona przez ekspres firmy Braun. Ale nie czeka. Urządzenie się nie spisało. Sprawdzam wtyczkę, wciskam kilka klawiszy, ale diody ani mrugną; cały wyświetlacz jest ciemny. – Cholera jasna. – Szarpię za kabel, wyrywam wtyczkę z gniazda. – To jest jeszcze nowe, nie ma prawa się popsuć.
Читать дальше