– Nie.
– Czy był pan zdania, że te zabiegi mogą wyrządzić Annie krzywdę?
– Nie.
– A może uważał pan, że stanowią one zagrożenie dla jej zdrowia?
– Nie.
A jeśli to nie Campbell okaże się moim rycerzem – wybawcą, tylko moja mama?
– Panie doktorze – pada kolejne jej pytanie – czy ma pan dzieci?
Doktor Bergen unosi wzrok.
– Mam syna. Skończy! trzynaście lat.
– Czy zapoznając się z przypadkami, które trafiały do rozpatrzenia przez komisję do spraw etyki lekarskiej, próbował pan kiedyś postawić się na miejscu pacjenta? A może, jeszcze lepiej, rodzica?
– Próbowałem – przyznaje doktor Bergen.
– Co by pan zrobił na moim miejscu – pyta moja matka – gdyby komisja do spraw etyki lekarskiej wręczyła panu kartkę z opisem zalecanej metody leczenia, terapii, która może uratować życie pańskiego syna? Czy miałby pan jeszcze jakieś wątpliwości… czy też uchwyciłby się rękami i nogami tej jednej szansy?
Doktor Bergen nie odpowiada. Słowa nie są potrzebne.
Po przesłuchaniu doktora Bergena sędzia DeSalvo zarządza drugą przerwę. Campbell mówi coś o przejściu się i rozprostowaniu nóg, wstaję więc i posłusznie idę za nim do wyjścia. Kiedy po drodze do drzwi mijam mamę, czuję jej rękę w talii. Koszulka podjechała mi do góry, a ona musi ją poprawić. Wiem, że serdecznie nie znosi dzisiejszej młodzieżowej mody, która każe nastolatkom przychodzić do szkoły w wyciętych bluzkach bez pleców i w dżinsach biodrówkach, jakby nie wybierały się na lekcję matematyki, tylko na casting do teledysku Britney Spears. Słyszę, co myśli mama: błagam, powiedz mi, że to się tylko zbiegło w praniu.
Nagle chyba przychodzi jej do głowy, że to nie jest najlepszy moment na tego typu czynności. Wypuszcza z palców rąbek mojej koszulki. Zatrzymuję się, a wraz ze mną Campbell. Na twarzy mamy pojawia się głęboki rumieniec.
– Przepraszam – mówi.
Kładę rękę na jej dłoni, po czym wkładam koszulkę z powrotem na miejsce, do spodni. Spoglądam na Campbella.
– Zaraz do ciebie przyjdę.
Jego spojrzenie mówi samo za siebie: to nie jest dobry pomysł. Co ma jednak zrobić w tej sytuacji? Kiwa głową i rusza w stronę drzwi. W sali sądowej pozostaję tylko ja i moja mama. Pochylam się i całuję ją w policzek.
– Świetnie ci poszło – mówię, bo nie mam pojęcia, jak wyrzucić z siebie to, co naprawdę chcę powiedzieć: że ludzie, których kochamy, każdego dnia, w każdym momencie potrafią nas zadziwić. Że o naszej wartości nie stanowią być może nasze uczynki, ale nasz potencjał: to, do czego jesteśmy zdolni w najbardziej nieoczekiwanych sytuacjach.
SARA
2002
Kate i Taylor Ambrose poznają się w szpitalu na zabiegu. Siedzą na sąsiadujących fotelach, oboje podłączeni do kroplówek.
– Co dostajesz? – pyta Kate. Na dźwięk jej głosu momentalnie podnoszę wzrok znad książki; przychodzimy tutaj na zabiegi od lat, a Kate jeszcze ani razu nie odezwała się do kogoś pierwsza.
Chłopak, którego zagadnęła, nie może być o wiele starszy od niej, co najwyżej dwa lata. Czyli szesnastolatek. Ma brązowe oczy, które wydają się tańczyć, a jego łysą głowę przykrywa czapka z emblematem drużyny hokejowej Bruins.
– Mieszankę firmową. Na koszt firmy – odpowiada, a dołeczki w jego policzkach robią się głębsze.
Kate szczerzy zęby w uśmiechu.
– Widzę, że znasz szefa tego baru – mówi, spoglądając na własną kroplówkę, przez którą do jej żył sączą się płytki krwi.
– Jestem Taylor – chłopak wyciąga rękę. – Ostra białaczka mieloblastyczna.
– Kate. Ostra białaczka promielocytowa.
Taylor gwiżdże z cicha, unosząc brwi.
– No, no… – mówi. – Prawdziwa rzadkość.
Kate potrząsa krótko przyciętą grzywką.
– Tutaj wszyscy to rzadkie przypadki.
Przypatruję się temu, kompletnie oszołomiona. Gdzie się podziała moja dziewczynka? I kim jest ta flirciara?
– Płytki krwi – Taylor odczytuje oznaczenia na torebce z kroplówką Kate. – Objawy ustąpiły? Remisja?
– Jak na razie. – Kate rzuca okiem na jego stojak, na wszystko mówiący czarny pokrowiec osłaniający torebkę z cytoksanem. – Chemia?
– Jak na razie. Powiedz mi, Kate… – zaczyna Taylor. Zauważam, że jest zbudowany jak typowy szesnastoletni wyrostek: szczupły, z wystającymi kolanami, ma grube palce u rąk i ostro zarysowane kości policzkowe, które nie zdążyły jeszcze wrosnąć. Mięśnie na jego ramionach grają mocno, kiedy krzyżuje ręce na piersi. Łatwo się domyślić, że robi to celowo; pochylam głowę, żeby nie dostrzegł, że się uśmiecham. – Powiedz mi, co porabiasz, kiedy nie siedzisz tutaj, w tym zacnym szpitalu miejskim?
Kate namyśla się, a po chwili jej twarz rozjaśnia uśmiech.
– Czekam, aż coś zapędzi mnie tutaj z powrotem.
Taylor parska głośnym śmiechem.
– To może poczekamy kiedyś razem? – Podaje Kate papierowe opakowanie jałowego opatrunku. – Zapiszesz mi swój numer telefonu?
Kiedy Kate stawia cyfry na papierze, odzywa się sygnał kroplówki Taylora. Do pokoju zagląda pielęgniarka i odłącza chłopca.
– Uciekaj, Taylor. – Uśmiecha się. – Gdzie rodzice?
– Czekają na dole. Mogę już iść. – Taylor schodzi z miękkiego fotela powoli, nieledwie z trudem; po raz pierwszy przypominam sobie, że to nie była pogawędka zwykłych nastolatków. Wsuwa świstek z naszym numerem do kieszeni. – Zadzwonię – obiecuje.
Po jego wyjściu Kate wydaje z siebie głębokie, dramatyczne westchnienie, mające zakończyć tę scenę.
– O rany – szepcze, wskazując głową drzwi, za którymi zniknął Taylor. – Boski facet…
– Nic dodać, nic ująć, skarbie. – Pielęgniarka, która sprawdza jej puls, uśmiecha się. – Chciałabym mieć trzydzieści lat mniej.
Kate odwraca do mnie promienną twarz.
– Jak myślisz, zadzwoni?
– Może – odpowiadam.
– A dokąd mnie zabierze, jak myślisz?
Przypominam sobie słowa Briana, który zawsze powtarzał, że Kate będzie mogła umawiać się z chłopakami… kiedy skończy czterdzieści lat.
– Nie wszystko naraz – mityguję córkę, ale w środku cała śpiewam z wielkiej radości.
Kuracja arszenikiem doprowadziła do upragnionej remisji, ale dla organizmu Kate był to silny wstrząs. Taylor Ambrose to lek zupełnie innej generacji; choć zafundował mojej córce równie mocny wstrząs, nie osłabił jej – wręcz przeciwnie. Codzienne telefony weszły im już w nawyk: o siódmej wieczorem słychać dzwonek, Kate zrywa się od kuchennego stołu, chwyta w biegu bezprzewodową słuchawkę i zamyka się z nią w łazience. My zostajemy w kuchni, zmywamy naczynia, siedzimy w dużym pokoju, rozmawiamy, oglądamy telewizję, szykujemy się do snu – a przez cały ten czas dobiegają nas stłumione chichoty i szepty. W końcu Kate wyłania się ze swojego kokonu, promieniejąca i oblana rumieńcem; pierwsza miłość zapiera jej dech w piersiach, pulsuje w gardle tętnem szybkim jak łopot skrzydełek kolibra. Nie mogę się na nią napatrzeć. Nie chodzi o to, że moja córka to jakaś wyjątkowa piękność, chociaż skoro już o tym mowa, to faktycznie tak jest; po prostu nigdy się nie łudziłam, że kiedykolwiek zobaczę ją aż tak dojrzałą.
Któregoś wieczoru wchodzę za nią do łazienki. Kate właśnie skończyła rozmawiać z Taylorem i teraz stoi przed lustrem, wydymając usta i ćwicząc zalotne unoszenie brwi. Jej dłoń wędruje do króciutkiej fryzury; po chemioterapii włosy nie odrosły w falujących puklach, tylko w nieregularnych, gęstych kępkach. Kate zazwyczaj układa je za pomocą pianki, tak że wyglądają jak futrzana poduszka. Teraz unosi dłoń do oczu, jakby bała się, że znów zaczęły jej wypadać.
Читать дальше