– Hej – zwraca na siebie uwagę dziewczyny witającej klientów. – Pracuje pani tutaj?
– Tylko kiedy muszę.
– Robicie fryzury na szkolne bale?
– Jasne – odpowiada fryzjerka. – Strzyżenie czy ułożenie?
– Moja siostra chce się ostrzyc. – Anna spogląda na Kate, która przestała już się wyrywać i teraz stoi w miejscu, a na jej twarz powoli wypełza uśmiech, jaśniejąc jak robaczek świętojański złapany w słoik.
– No właśnie, chcę się ostrzyc – mówi łobuzerskim tonem, odwijając chustę ze swojej łysej głowy.
W salonie milkną wszystkie rozmowy. Kate stoi wyprostowana, w królewskiej pozie.
– Podobają nam się francuskie warkoczyki – kontynuuje Anna.
– Do tego trwała – dodaje Kate.
Anna chichocze.
– I może gustowny koczek.
Fryzjerka przełyka ślinę. Widać, że jest lekko zszokowana i rozdarta pomiędzy współczuciem a uprzejmością.
– Na pewno… coś wymyślimy – zapewnia, ponownie odchrząknąwszy. – Zawsze można… przedłużyć… Są treski…
– Treski – powtarza Anna.
Kate wybucha szaleńczym śmiechem.
Fryzjerka odrywa wzrok od dziewczyn, rozgląda się, patrzy nad ich głowami, w stronę sufitu.
– Czy to może jakaś ukryta kamera?
Słysząc to, moje córki padają sobie w ramiona, śmiejąc się do rozpuku. Śmieją się tak, że nie mogą złapać oddechu. Śmieją się do łez.
Na szpitalnym balu przypadła mi w udziale opieka nad wazą z ponczem. Tak jak wszystkie napoje i potrawy przygotowane dla uczestników balu, poncz ma działanie neutropeniczne. Pielęgniarki, dzisiejszego wieczoru grające rolę dobrych wróżek, zamieniły salę konferencyjną w baśniowe pomieszczenie, nastrojowo oświetlone, udekorowane pękami serpentyn i lustrzaną kulą zawieszoną pod sufitem.
Kate jak winorośl owija się wokół Taylora. Ich ciała poruszają się w takt zupełnie innej muzyki niż te piosenki, które gra zespół. Na twarzy Kate ma obowiązkową niebieską maskę. Taylor przypiął jej do sukienki bukiecik kwiatów o płatkach z jedwabiu; sztuczne kwiaty to konieczność, ponieważ prawdziwe przenoszą zarazki, które są potencjalnie zabójcze dla pacjentów o obniżonej odporności. Ostatecznie nie uszyłam Kate sukienki. Znalazłam coś odpowiedniego na Bluefly.com – prostą kreację w kolorze złota, z dekoltem w szpic. W rozcięciu widać cewnik, ale poradziłam Kate nałożyć na wierzch przejrzystą koszulę z długimi rękawami, marszczącą się wokół talii. Uszyto ją z połyskliwej tkaniny; nawet gdyby ktoś zauważył trzy dziwaczne rurki sterczące tuż obok mostka Kate, pomyślałby, że to tylko gra świateł.
Przed wyjściem z domu zrobiliśmy setki zdjęć. Kiedy Kate i Taylor wymknęli się już do samochodu, wróciłam do kuchni, żeby odłożyć aparat. Zastałam tam Briana. Stał tyłem do mnie.
– Hej – zagadnęłam – pomachasz nam na do widzenia? A może obrzucisz naszą parę ryżem?
Dopiero kiedy mój mąż się odwrócił, zrozumiałam, że schował się w kuchni, żeby sobie popłakać.
– Nie chciałem wierzyć, że kiedyś to zobaczę – powiedział. – Nie sądziłem, że dane mi będzie mieć to wspomnienie.
Przywarłam do niego blisko, tak mocno, że nasze ciała stopiły się w jedną bryłę, w gładką kamienną rzeźbę.
– Czekaj na nas – szepnęłam mu do ucha i wyszłam z kuchni.
Podaję kubeczek ponczu chłopcu, który widocznie dopiero co rozpoczął chemioterapię, bo zaczynają wypadać mu włosy; małe kłaczki czepiają się klap jego marynarki. Kiedy mi dziękuje, zauważam, że ma przepiękne oczy, ciemne i nieruchome jak u pantery. Odrywam od nich wzrok. Kate i Taylora nie ma na sali.
Źle się poczuła? A może jemu jest niedobrze? Obiecywałam sobie, że w żadnym razie nie będę nadopiekuńcza, ale przecież zbyt wiele tutaj dzieci, żeby personel mógł wszystkich upilnować. Poprosiwszy jednego z rodziców, żeby rzucił okiem na mój stolik z ponczem, wychodzę z sali, kierując się do damskiej toalety. Potem sprawdzam w schowku. Nic. Błąkam się po ciemnych, wyludnionych korytarzach, zaglądam nawet do kaplicy.
Wreszcie przez szparę w niedomkniętych drzwiach dociera do mnie głos Kate. Drzwi prowadzą na mały dziedziniec, zalany blaskiem księżyca. Za dnia jest to ulubione miejsce lekarzy pracujących w szpitalu; wielu z nich, gdyby nie przychodzili tutaj na lunch, przez cały dzień nie widziałoby naturalnego światła. Kate i Taylor stoją, trzymając się za ręce, a księżyc bije na nich światłem niby reflektor punktowy.
Już mam się odezwać, zapytać, czy wszystko w porządku, ale Kate przerywa ciszę pierwsza.
– Boisz się śmierci?
Taylor potrząsa głową.
– Nie bardzo. Czasem tylko myślę, jak będzie wyglądał mój pogrzeb. Czy będą o mnie dobrze mówić. Czy ktoś się rozpłacze. – Milknie na chwilę, wahając się. – Czy ktoś w ogóle przyjdzie.
– Ja przyjdę – obiecuje Kate.
Taylor pochyla głowę, a ona kołyszącym ruchem przybliża się do niego. W tym momencie uświadamiam sobie, że właśnie po to tutaj przyszłam. Wiedziałam, co zobaczę, i tak jak Brian chciałam zachować w pamięci jeszcze jedno wspomnienie o naszej córce, jeszcze jeden obrazek, kolorowy jak okruch szkła pozostawiony w dłoni przez ustępującą morską falę. Taylor zsuwa maskę z twarzy Kate i choć wiem, że powinnam go powstrzymać, nie robię tego. Chcę, żeby moja córka przeżyła chociaż tyle.
Ich pocałunek jest piękny; głowy jakby wykute z alabastru, jedna obok drugiej, gładkie niczym u posągów. Twarze profilem, jak odbite w lustrze, jak ten dobrze znany przykład złudzenia optycznego.
Kiedy Kate wreszcie idzie do szpitala na operację przeszczepu komórek macierzystych, jest w fatalnym stanie psychicznym. Mało ją obchodzi rzadki płyn, który sączy się przez rurki do cewnika. Jej głowę zaprząta tylko jedno: Taylor nie dzwoni ani nie oddzwania już od trzech dni.
– Pokłóciliście się? – pytam, a Kate potrząsa głową. – A nie wspominał, że dokądś się wybiera? Może musiał wyjechać. To pewnie w ogóle nie ma związku z tobą.
– Nie ma albo ma – upiera się Kate.
– Skoro ma, najlepiej się na nim odegrasz w ten sposób, że wyzdrowiejesz. Inaczej nie będziesz miała siły, żeby powiedzieć mu kilka słów prawdy – tłumaczę jej rozsądnie. – Poczekaj, zaraz wrócę.
Na korytarzu zatrzymuję naszą znajomą pielęgniarkę Steph, która właśnie zaczęła dyżur. Steph zna Kate od lat. Prawdę powiedziawszy, mnie samą też dziwi milczenie Taylora. Wiedział przecież, że Kate idzie do szpitala.
– Powiedz mi – pytam Steph – czy był tu dziś Taylor Ambrose?
Zdziwienie w zmrużonych oczach.
– Wysoki, miły chłopiec. Zaleca się do mojej córki – mówię żartobliwym tonem.
– Och, Saro… – wzdycha Steph. – Byłam pewna, że już o tym słyszałaś. Taylor umarł dziś rano.
Nie wspominam o tym Kate ani słowem. Przez cały miesiąc. Dopóki doktor Chance nie powie, że jej stan poprawił się już na tyle, że można zabrać ją do domu. Dopóki Kate sama nie wmówi sobie, że bez niego jest jej lepiej niż z nim. Nie mam pojęcia, jakich słów powinnam użyć; żadne z nich nie uniesie tak wielkiego ciężaru, tak przytłaczającej treści. Opowiadam Kate, jak wybrałam się do domu Taylora i rozmawiałam z jego matką. Jak zalana łzami, przyznała mi się, że chciała do mnie zadzwonić, ale w głębi duszy czuła tak wielką zazdrość, że słowa, które mogłaby powiedzieć przez telefon, więzły jej w gardle. Dowiedziałam się od niej, że Taylor wrócił z balu rozanielony, z głową w chmurach, a potem w środku nocy obudził ją, bo poczuł się bardzo źle. Miał ponad czterdzieści stopni gorączki. Może to był wirus, może grzyb; w każdym razie doszło do zaburzenia pracy płuc, a potem do zatrzymania akcji serca. Po trzydziestu minutach reanimacji lekarze musieli dać za wygraną.
Читать дальше