– Jak pan myśli, kapitanie, złapiemy tego fiuta? – pyta Cezar, wchodząc do pokoju. Nie zdjął jeszcze kombinezonu, a na policzku ma plamę sadzy. Przypatruje się zwęglonym szczątkom leżącym na linii ognia. Pochyla się i dłonią w ciężkiej rękawicy podnosi z podłogi niedopałek. – Wierzyć się nie chce – mówi. – Z biurka sekretarki została kałuża, a kiep się uchował.
Biorę niedopałek z jego dłoni, obracam w palcach.
– Wiesz, dlaczego tak się stało? Kiedy wybuchł ogień, tego papierosa tutaj nie było. Ktoś popatrzył sobie, jak ładnie się pali, zaciągnął się parę razy i poszedł. – Przyglądam się niedopałkowi przy samym filtrze, tam gdzie widnieje nazwa marki.
Paulie, który szukał Cezara, zagląda przez wybite okno.
– Jedziemy – mówi. – Chodź do samochodu. Aha, za pamięci – zwraca się do mnie – to nie my wybiliśmy to okno.
– Przecież nie zamierzałem obciążyć was kosztami.
– Chodzi mi o to, że otwór wentylacyjny zrobiliśmy w dachu. Okno było już wybite, kiedy przyjechaliśmy. – Paulie cofa głowę, Cezar wychodzi, a po kilku chwilach dobiega mnie dudniący warkot silnika naszego wozu.
Szybę mogła wybić zabłąkana piłka baseballowa albo frisbee, ale przecież nawet latem szkoła, budynek użyteczności publicznej, jest pod opieką woźnych. Wybite okno stwarza zbyt duże ryzyko – ktoś na pewno zakleiłby je grubą folią albo zabił deskami.
Chyba że ten sam człowiek, który podłożył ogień, wiedział, którędy należy doprowadzić tlen, tak żeby wytworzyła się próżnia, a ciśnienie wessało płomienie i przeciągnęło je po całym budynku.
Spoglądam jeszcze raz na niedopałek, a potem kruszę go w dłoni.
Teraz trzeba odmierzyć pięćdziesiąt sześć gramów tych kryształów i rozpuścić je w wodzie destylowanej. Po podgrzaniu ponownie schłodzić. Kryształy wytrącone z tego roztworu to czysty chloran potasu. Ucieramy je na puder i delikatnie przesuszamy nad ogniem. Następnie należy przygotować mieszankę: pięć procent stanowi wazelina, a pięć procent wosk. Zmieszać i rozpuścić w benzynie. Roztworem zalać pozostałe dziewięćdziesiąt procent, które stanowią uzyskane kryształy chloranu potasu. Trzeba do tego użyć plastikowego naczynia. Ugnieść. Odstawić, żeby benzyna odparowała.
Z powstałej masy uformować kostki i zanurzyć w roztopionym wosku, żeby uchronić je przed wilgocią. Tak przygotowany materiał wybuchowy wymaga zapalnika co najmniej klasy A3.
Jesse otwiera drzwi do swojego pokoju. Czekam na niego, siedząc na kanapie.
– Co ty tu robisz? – dziwi się.
– A ty? Może mi wyjaśnisz, co ty tutaj robisz?
– Mieszkam – mówi Jesse. – Zapomniałeś już o tym?
– Mieszkasz. A może wcale nie mieszkasz, tylko się ukrywasz? Jesse wyjmuje papierosa z paczki tkwiącej w kieszeni na piersi, wtyka go do ust i zapala. Rozpoznaję markę. Merits.
– Co ty gadasz? Dlaczego nie jesteś w sądzie?
– Skąd wziął się pod twoim zlewem kwas solny? – pytam. – Nie mamy przecież basenu.
– Co to ma być, święta inkwizycja? – Jesse się krzywi. – W zeszłym roku układałem dachówki. Dobrze się tym czyści plamy po fugowaniu. Nie wiedziałem nawet, że to tutaj jeszcze jest.
– Nie wiesz też zapewne, że kiedy wleje się to do butelki, do środka włoży pasek z folii aluminiowej, a całość zatka szmatą, to taka buteleczka bardzo ładnie wybucha.
Zapada martwa cisza.
– Chcesz mnie o coś oskarżyć? – pyta w końcu Jesse. – Bo jeśli tak, to słucham.
Wstaję z kanapy.
– Niech ci będzie. Chcę się dowiedzieć, czy nacinałeś butelki z koktajlem Mołotowa, żeby łatwiej pękały. Chcę wiedzieć, czy jesteś świadomy tego, że tamten bezdomny człowiek w ruderze, którą podpaliłeś dla zabawy, był o włos od śmierci. – Wyjmuję zza pleców pusty pojemnik po cloroksie, chlorowym wybielaczu do prania. – Chcę wiedzieć, skąd to się wzięło w twoim kuble na śmieci, skoro nigdy nie pierzesz sam swoich brudów i nie sprzątasz tutaj, co widać i czuć na odległość, a z drugiej strony nie dalej niż dziesięć kilometrów stąd ktoś podpalił szkołę podstawową, używając materiałów wybuchowych zrobionych domowym sposobem z wybielacza do tkanin i płynu hamulcowego? – Stoję tuż przy synu i potrząsam nim za ramiona, a on, choć mógłby mi się wyrwać, gdyby tylko chciał, pozwala się szarpać, aż głowa mu podskakuje. – Na miłość boską, co ty wyrabiasz?!
Jesse podnosi na mnie wzrok.
– Skończyłeś?
Puszczam jego ramiona. Jesse cofa się z wyszczerzonymi zębami.
– Spróbuj mi zaprzeczyć – rzucam wyzywająco.
– Zaprzeczyć? – krzyczy mój syn. – Pogódź się z prostym faktem, tatku, że choć przez całe życie przywykłeś winić mnie za zbrodnie tego świata, to tym razem pudło! Jak mi nie wierzysz, obejrzyj wiadomości.
Powoli wsuwam rękę do kieszeni i kładę na dłoni Jessego niedopałek papierosa marki Merits.
– Skoro tak, to po co zostawiłeś wizytówkę?
Kiedy płonie budynek, a ogień wymyka się spod kontroli, jedynym wyjściem jest po prostu dać mu się wypalić. Trzeba wycofać się, najlepiej na jakieś wzniesienie osłonięte od wiatru, skąd można obserwować, jak budynek pożera sam siebie.
Jesse podnosi rękę do ust. Jego dłoń drży, papieros spada na podłogę, toczy się u naszych stóp. Mój syn zakrywa twarz, wpycha kciuki w kąciki oczu.
– Nie mogłem jej pomóc – szepcze.
To są słowa z głębi serca. Jesse garbi się, kurczy, jakby na powrót stawał się małym chłopcem.
– Kto… Kto o tym wie?
Uderzają mnie te słowa. On pyta o to, czy aresztuje go policja. Chce wiedzieć, czy powiedziałem o wszystkim jego matce.
On domaga się kary.
Robię więc coś, co z całą pewnością go złamie: przyciągam go do siebie i tulę w ramionach. Jesse płacze. W barach jest szerszy niż ja, a do tego przewyższa mnie o pół głowy. Tamten pięciolatek, który nie nadawał się na dawcę, przeszedł długą drogę, żeby stać się tym mężczyzną. A ja nic z tego nie pamiętam. W tym, jak sądzę, leży cały problem. W jaki sposób człowiek dochodzi do wniosku, że skoro nie można ratować, trzeba niszczyć? I czy winę za to ponosi on sam, czy ci, którzy nie powiedzieli mu, że to błędne myślenie, chociaż powinni to zrobić?
Zrobię wszystko, co tylko będzie trzeba, żeby piromania mojego syna zakończyła się raz na zawsze, tutaj i teraz. Ale nie powiem o niczym ani policji, ani komendantowi straży pożarnej. Pewnie dlatego, że Jesse jest moim synem, albo z czystej głupoty. Być może postąpię tak dlatego, że Jesse zbyt przypomina mnie samego: aby osiągnąć swój cel, musiał wybrać ogień, musiał dowieść sobie samemu, że potrafi zapanować nad czymś, co jest nie do opanowania.
Oddech Jessego powoli się uspokaja, tak samo jak kiedyś, przed laty, kiedy usypiał mi na kolanach, a ja niosłem go na rękach do pokoju na piętrze. Zasypywał mnie setkami pytań: a do czego jest dwucalowy wąż? A calowy? A dlaczego ty też musisz myć swój wóz? A czy szeregowy ratownik może prowadzić wóz strażacki? Nagle dociera do mnie, że nie mogę sobie przypomnieć, kiedy Jesse przestał pytać mnie o cokolwiek. Pamiętam jednak dobrze to wrażenie, że czegoś zabrakło w moim życiu. Utratę synowskiego uwielbienia czuje się dokładnie tak samo jak ból fantomowy w amputowanej kończynie.
CAMPBELL
Wszyscy lekarze na przesłuchaniach zachowują się podobnie: każdym słowem, każdą sylabą swojego zeznania przypominają prawnikowi, że choć sprawiedliwości być może stanie się zadość, to i tak nie będzie to żadną rekompensatą dla tych, którzy czekają, którzy umierają, podczas gdy lekarz siedzi pod przymusem na sali sądowej, zamiast być przy nich w szpitalu. Będę szczery – zawsze mnie to wkurzało. Za każdym razem, kiedy przesłuchuję lekarza, to zanim się obejrzę, zaczynam robić mu na złość – proszę o krótką przerwę na wyjście do toalety, zawiązuję sznurowadło, wtrącam do swoich wypowiedzi wymowne pauzy, żeby tylko przytrzymać go na krześle dla świadka choć jedną chwilę dłużej. Nic nie mogę na to poradzić.
Читать дальше