– Gęś – odpowiadam w końcu. Campbell wybucha śmiechem.
– Dzika czy głupia?
Wybrałam gęś dlatego, że wiąże się na całe życie z jednym partnerem, ale wolałabym raczej wyskoczyć za burtę, niż przyznać się do tego właśnie jemu.
– A ty? – pytam ponownie.
Campbell nie odpowiada wprost.
– Kiedy zapytałem Annę o to samo, usłyszałem, że chciałaby być feniksem.
– Feniksów nie ma. – W mojej głowie błyska obraz mitycznego ptaka odradzającego się z popiołów.
Campbell gładzi psa po głowie.
– Anna powiedziała, że to zależy od tego, czy ktoś potrafi je zobaczyć czy nie. – Po tych słowach podnosi wzrok na mnie. – Powiedz mi, co ty o niej sądzisz?
Wino w moich ustach nagle staje się gorzkie. Czy ten uroczy wieczór, kolacja na jachcie, rejs ku zachodzącemu słońcu, czy to wszystko było zabiegiem mającym na celu zdobycie mojego głosu na jutrzejszym rozpatrzeniu sprawy? Zdanie kuratora procesowego mocno zaważy na decyzji sędziego DeSalvo. Campbell wie o tym.
Aż do tej pory nie zdawałam sobie sprawy z tego, że można złamać komuś serce dwukrotnie, wzdłuż tych samych starych, zaleczonych szram po pęknięciach.
– Nie zdradzę ci, jakie stanowisko zajmę jutro w sądzie – odpowiadam mu drętwym tonem. – Poznasz je dopiero wówczas, kiedy wezwiesz mnie na świadka. – Chwytam linę kotwicy i zaczynam ją wybierać. – Chcę już wracać.
Campbell siłą wyrywa mi z rąk linę.
– Powiedziałaś mi już, że twoim zdaniem oddanie nerki siostrze nie leży w najlepiej pojętym interesie Anny.
– Powiedziałam też, że ona sama nie potrafi podjąć takiej decyzji.
– Mieszka teraz poza domem, razem z ojcem. On może stać się dla niej wzorem zasad moralnych.
– I jak długo nim będzie? Do następnego razu?
Jestem wściekła na siebie, że dałam się na to nabrać. Że zgodziłam się iść z nim na kolację, że pozwoliłam sobie uwierzyć, że Campbell chce być ze mną, a nie tylko planuje mnie wykorzystać i zostawić. Tymczasem wszystko, począwszy od komplementów na temat mojej urody, a skończywszy na winie, którego niedokończona butelka stoi na pokładzie pomiędzy nami, było skalkulowane na zimno w jednym celu: miało pomóc mu wygrać tę sprawę.
– Sara Fitzgerald zaproponowała nam ugodę – odzywa się Campbell. – Jeśli Anna odda teraz Kate nerkę, już nigdy więcej nie będzie musiała robić niczego dla siostry. Anna odrzuciła propozycję.
– Wiesz co? Za to, co właśnie zrobiłeś, idzie się za kratki. Tak według ciebie wygląda etyka zawodowa? Chcesz mnie zwieść, żebym zmieniła zdanie?
– Zwieść? Wyłożyłem wszystkie karty na stół. Ułatwiłem ci pracę.
– Masz rację, proszę o wybaczenie. – Uśmiecham się sarkastycznie. – Jak mogło przyjść mi do głowy, że myślisz tylko o sobie. Jak mogłam pomyśleć, że chodzi ci wyłącznie o to, żeby mój raport wyraźnie poparł wniosek twojej klientki. Chcesz wiedzieć, jakim zwierzęciem mógłbyś być, Campbell? Ohydną, oślizgłą ropuchą. Chociaż właściwie nie – byłbyś wszą na brzuszysku ropuchy. Pasożytem, który zabiera, co mu się podoba, nigdy nie dając nic w zamian.
W jego skroni zaczyna pulsować sina żyła.
– Skończyłaś?
– Jeszcze nie, skoro o to pytasz. Chciałabym wiedzieć, czy ty choć raz w życiu powiedziałeś coś szczerze.
– Nie okłamałem cię.
– Tak twierdzisz? Po co ci ten pies?
– Zamkniesz się wreszcie? – wybucha Campbell, chwytając mnie w ramiona i przywierając ustami do moich ust.
Jego pocałunek jest jak snuta szeptem opowieść, a smakuje solą i winem. Nie ma między nami ani chwili zawahania, nie musimy się uczyć siebie od nowa, nie musimy się dopasowywać po tych piętnastu latach; nasze ciała poruszają się same, kierowane nieomylną pamięcią. Campbell językiem wypisuje imię Julia na mojej szyi. Przytula mnie tak mocno, tak ściśle, że blizny po dawnych zastarzałych ranach kurczą się i rozpływają, łączą nas zamiast dzielić.
Odrywamy się od siebie, łapiąc oddech. Campbell mierzy mnie wzrokiem.
– I tak to ja mam rację – szepczę.
Campbell zsuwa ze mnie moją starą bluzę, bierze w palce zapięcie stanika; jest to najbardziej naturalna rzecz pod słońcem. Kiedy klęka przede mną z głową na wysokości mojego serca, a ja czuję, jak woda kołysze kadłubem łodzi, wydaje mi się, że może to właśnie jest miejsce stworzone specjalnie dla nas. Kto wie, może gdzieś są rozległe światy, w których nie ma żadnych barier, a człowiek żegluje swobodnie, niesiony falami uczucia.
Oto mały ogień, a jak wielki las podpala.
List Jakuba Apostoła 3,5
CAMPBELL
Noc spędzamy w mikroskopijnej kabinie jachtu zacumowanego do nadbrzeża. Ciasno, ale przecież to nie ma najmniejszego znaczenia, bo przez całą noc ona oplata mnie ramionami, zamykając w nich. Chrapie, ale tylko trochę. Jeden ząb, na samym przodzie, ma krzywy, a rzęsy długie jak paznokieć mojego kciuka.
Te drobiazgi bardziej niż cokolwiek innego przypominają piętnaście lat, które nas teraz dzielą. Kiedy człowiek ma lat siedemnaście, to nawet nie myśli o tym, w czyim mieszkaniu chce spędzić noc. W wieku siedemnastu lat oczom umyka bladoróżowy, perłowy kolor stanika albo koronka znikająca pomiędzy udami dziewczyny. Kiedy ma się siedemnaście lat, przyszłość nie istnieje; jest tylko teraźniejszość.
W Julii pokochałem to, że… No proszę, powiedziałem to na głos. A więc pokochałem w niej to, że była niezależna, że nikt nie był jej potrzebny. W tłumie uczniów Wheelera wyróżniała się na kilometr z tą swoją różową fryzurą, w glanach i ciężkiej kurtce z demobilu. Wyróżniała się, ale mimo to nosiła się dumnie, za nic nie przepraszając. A jednak, jak na ironię, związek z chłopakiem odebrał jej to wszystko; w chwili kiedy odpowiedziała miłością na moją miłość i zaczęło jej na mnie zależeć w takim samym stopniu, w jakim mnie zależało na niej, przestała być niezależna duchem.
Za żadne skarby świata nie mogłem jej tego pozbawić.
Julia nie miała zbyt wielu następczyń. W każdym razie żadnej z nich nie pamiętam już z imienia. Pozory okazały się zbyt trudne do utrzymania, wybrałem więc jak tchórz krętą, wyboistą drogę przelotnych znajomości, które nigdy nie trwały dłużej niż do rana. Sytuacja – w znaczeniu medycznym i emocjonalnym – wymogła na mnie mistrzowskie opanowanie sztuki chowania głowy w piasek.
Ale też tej ostatniej nocy niejeden raz byłem już gotowy wstać i ją zostawić. Julia spała, a ja zastanawiałem się nad szczegółami: czy lepiej będzie przypiąć szpilką karteczkę do poduszki, czy może jej wiśniową szminką wypisać pożegnanie na deskach pokładu. A jednak ten impuls ucieczki nie był nawet po części tak silny jak pragnienie pozostania z nią jeszcze przez chwilę, przez jedną godzinę.
Sędzia, leżący w kambuzie, zwinięty w ciasny kłębek na złożonym blacie stolika, podnosi łeb. Skamle cichutko, a ja rozumiem go doskonale. Wyplątuję palce z bujnych loków Julii i wstaję z koi. Julia przez sen wślizguje się na nagrzane miejsce, które zwolniłem.
Przysięgam, że ten widok znów wywołuje u mnie dreszcz podniecenia.
Ale jednak nie robię tej najprostszej rzeczy pod słońcem: nie dzwonię do sekretarza sądowego, nie mówię mu, że złożyła mnie choroba, dajmy na to jakaś do tej pory uśpiona odmiana ospy, i nie proszę o przełożenie rozprawy, żeby móc spędzić cały dzień z Julią w łóżku. Zamiast tego wkładam spodnie i wychodzę na pokład. Muszę być w sądzie, zanim Anna się tam zjawi, a przedtem powinienem się jeszcze wykąpać i przebrać. Zostawiam Julii kluczyki do mojego wozu, bo mieszkam niedaleko przystani. Dopiero w drodze do domu dociera do mnie, że nigdy dotąd w podobnej sytuacji nie zdarzyło się, żebym zapomniał pozostawić po sobie jakiś czarujący drobiazg na pożegnanie, coś, co złagodziłoby ból porzucenia, który Julia z pewnością będzie czuła, kiedy się obudzi.
Читать дальше