– Mam trochę znajomych. Mogę cię z kimś umówić.
– Twoi znajomi to są znajome. Każda ma pusto między nogami.
– Widzisz? Patrzysz na świat w niewłaściwy sposób. W ludziach powinno cię przyciągać to, co mają w środku, a nie opakowanie, w którym to jest podane. Campbell Alexander może i jest śliczny, ale przypomina mi sardynkę w marcepanowym lukrze.
– Twoim zdaniem jest śliczny?
Izzy przewraca oczami.
– Co za beznadziejny przypadek – wzdycha.
Słychać dzwonek do drzwi. Izzy idzie do przedpokoju i wygląda przez wizjer.
– O wilku mowa – mówi, wróciwszy do pokoju.
– Campbell przyszedł? – pytam szeptem. – Powiedz, że mnie nie ma.
Izzy uchyla drzwi na kilka centymetrów.
– Julia mówi, że jej nie ma.
– Zabiję cię – mamroczę, wychodząc za nią do przedpokoju. Odpycham siostrę od drzwi, zdejmuję łańcuch i wpuszczam Campbella wraz z jego nieodłącznym psem.
– Przyjmują mnie tutaj coraz cieplej i bardziej wylewnie – słyszę.
– Czego chcesz? Mam po uszy roboty. – Krzyżuję ręce na piersi.
– Świetnie. Sara Fitzgerald złożyła nam propozycję ugody. Zapraszam cię na kolację. O wszystkim ci opowiem.
– Nie idę z tobą na żadną kolację – oświadczam.
– Idziesz, tylko jeszcze o tym nie wiesz. – Campbell wzrusza ramionami. – Znam cię. Ciekawość, co takiego powiedziała mama Anny, góruje nad twoją niechęcią do mnie. I tak w końcu jej ulegniesz, więc czy możemy sobie darować te podchody?
Izzy wybucha śmiechem.
– On cię faktycznie zna, siostrzyczko.
– A jeśli nie pójdziesz po dobroci – dodaje Campbell – nie zawaham się użyć siły. Trudno ci tylko będzie pokroić filet mignon związanymi rękami.
Odwracam się do siostry.
– Zrób coś. Proszę.
Izzy macha do mnie ręką.
– To na razie, Katie.
– Na razie, Hubbell – dopowiada Campbell. – Doskonały film.
Izzy przygląda mu się uważnie. Na jej twarzy maluje się zastanowienie.
– Kto wie? Może nie warto porzucać nadziei?
– Zasada numer jeden – oznajmiam. – Rozmawiamy o sprawie, o samej sprawie i tylko o sprawie.
– Tak mi dopomóż Bóg – kończy formułkę Campbell. – A mogę tylko powiedzieć, że pięknie wyglądasz?
– Widzisz, już złamałeś pierwszą zasadę.
Zajeżdżamy na parking nad wodą. Campbell gasi silnik i wysiada. Obchodzi samochód i otwiera moje drzwi. Rozglądam się. W zasięgu wzroku nie ma nic, co by mogło przypominać restaurację. Jesteśmy na przystani; przy nabrzeżu cumują żaglówki i jachty, a ich lakierowane na miodowo pokłady rudzieją w promieniach zachodzącego słońca.
– Zdejmij buty – mówi Campbell.
– Nie.
– Na miłość boską, nie żyjemy w czasach wiktoriańskich. Nie rzucę się na ciebie, kiedy mignie mi twoja goła kostka. Zrób to, o co cię proszę, dobrze?
– Dlaczego?
– Bo jesteś spięta jak agrafka pod szyją, a mnie nie przychodzi na myśl żaden bardziej cenzuralny sposób, żeby pomóc ci się rozluźnić. – Zdejmuje własne półbuty i wychodzi boso na trawnik okalający parking. Zanurza stopy w trawie i wzdycha głęboko. – Chodź, Perełko. Carpe diem . Lato się już kończy, ciesz się nim, dopóki możesz.
– A co z tą propozycją ugody…?
– To, że pójdziesz ze mną na bosaka, nie wpłynie na jej zmianę.
W dalszym ciągu nie wiem, czy Campbell wziął tę sprawę dlatego, że goni za sławą, dlatego że potrzebny mu zawodowy rozgłos, czy może po prostu dlatego, że chciał pomóc Annie. Jestem głupia i wolałabym uwierzyć w to ostatnie. Campbell czeka na mnie cierpliwie z psem przy nodze. Koniec końców rozwiązuję buty i ściągam skarpetki. Wychodzę na trawnik.
Letnie miesiące, myślę, są jak nieświadomość zbiorowa. Wszyscy pamiętamy melodię piosenki, którą śpiewał obwoźny lodziarz. Każdy dobrze wie, jak to jest oparzyć gołe uda na zjeżdżalni rozgrzanej słońcem niczym nóż w ogniu. Nie ma takiego człowieka, który w letni wieczór nie leżał w trawie na wznak, z zamkniętymi oczami, czując krew pulsującą pod powiekami, i nie myślał tylko o tym, żeby ten dzień był choć troszeczkę dłuższy niż poprzedni.
Campbell siada na trawie.
– A jaka jest druga zasada? – pyta.
– Taka, że ja tutaj dyktuję reguły – odpowiadam.
Campbell uśmiecha się, a ja wiem, że już po mnie.
Poprzedniego wieczoru barman imieniem Siedem przyniósł mi zamówione martini i zapytał, przed czym tak się ukrywam.
Zanim mu odpowiedziałam, pociągnęłam łyk z kieliszka, co mi przypomniało, dlaczego nie znoszę martini: to czysty, gorzki alkohol, lecz chociaż o to właśnie chodzi, jego smak zawsze pozostawia niejasne uczucie rozczarowania.
– Wcale się nie ukrywam – odpowiedziałam. – Przyszłam do baru, prawda?
Godzina była wczesna, zaledwie pora obiadu. Wstąpiłam tutaj po drodze z remizy, gdzie odbyłam rozmowę z Anną. W boksie w rogu sali obmacywało się dwóch facetów; na drugim końcu baru siedział jeszcze jeden gość, który nagle się odezwał, wskazując palcem telewizor:
– Można zmienić kanał? – zapytał, patrząc na prezentera popołudniowych wiadomości. – Ten Brokaw nie umywa się do Jenningsa.
Siedem pstryknął pilotem i powrócił do rozmowy ze mną.
– Niby się nie ukrywasz, ale w porze obiadowej przesiadujesz w barze dla gejów. Niby się nie ukrywasz, ale nosisz ten elegancki kostium jak pancerz.
– Warto posłuchać, co na temat mody ma do powiedzenia facet z przekłutym językiem.
Siedem uniósł brew.
– Jeszcze jedno martini i bez problemu dasz się namówić na wizytę u Johnstona, który zrobi ci to samo. Ścięłaś różowe włosy, ale od swoich korzeni nie zdołasz się odciąć.
Pociągam kolejny łyczek martini.
– Przecież ty mnie wcale nie znasz.
Klient siedzący u drugiego końca baru spojrzał w twarz Petera Jenningsa i uśmiechnął się.
– Być może – przyznał Siedem – ale ty też siebie nie znasz.
Na kolację jemy chleb z serem. No, niech już będzie: francuskie bagietki i ser gruyere. Do jedzenia zasiadamy na pokładzie dziesięciometrowego jachtu. Campbell, podwinąwszy nogawki spodni jak rozbitek, uwija się przy takielunku, halsuje i łapie wiatr, aż oddalamy się tak bardzo, że wybrzeże Providence nie jest już niczym innym jak tylko barwną linią na horyzoncie, naszyjnikiem skrzącym się klejnotami świateł.
W końcu dociera do mnie, że Campbell nie raczy mi udzielić żadnych informacji, dopóki nie skończymy deseru. Kładę się na plecach, obejmując ramieniem śpiącego psa. Przyglądam się poluzowanemu w tej chwili żaglowi, który łopocze jak skrzydło ogromnego pelikana. Z kajuty wyłania się Campbell, który buszował pod pokładem w poszukiwaniu korkociągu. W ręku trzyma dwa kieliszki czerwonego wina. Przysiada obok, po drugiej stronie śpiącego owczarka i drapie go za uszami.
– Myślałaś kiedyś, jak to jest być zwierzęciem? – pyta.
– Dosłownie czy w przenośni?
– Teoretycznie – odpowiada Campbell. – Czym byś była, gdyby twój los nie padł na człowieka?
Zastanawiam się przez chwilę.
– To jest podchwytliwe pytanie, tak? Jeśli teraz odpowiem, że byłabym orką, to ty stwierdzisz, że jestem podła, wyrachowana i zimna jak ryba?
– Orki należą do ssaków – mówi Campbell. – Źle ci się wydaje. To miało być proste pytanie zadane celem podtrzymania uprzejmej konwersacji.
Odwracam głowę.
– A czym ty byś był?
– To ja pierwszy zapytałem.
Po namyśle dochodzę do wniosku, że za nic w świecie nie mogłabym być ptakiem; mam straszny lęk wysokości. Kot też odpada, ze względu na różnicę charakterów. Mam też typowe usposobienie samotnika, nie nadaję się więc na zwierzę stadne jak wilk czy choćby pies. Już mam na końcu języka wyraz „tarsjusz”, ale powiedziałabym to tylko po to, żeby się popisać. Zresztą Campbell zaraz zapytałby, co to za licho, a ja nie mogę sobie przypomnieć, czy to ssak czy jaszczurka.
Читать дальше