W więzieniu miał czas na myślenie i wnioski były oczywiste: w ich szeregach jest zdrajca, bo to niemożliwe, by za każdym razem, gdy planują akcję, coś się nie udawało i wpadali w potrzask lub trafiali do aresztu.
Tak, jeden z nich to zdrajca, w przeszłości też się tacy zdarzali. Był tego pewien. Musi wrócić i przekonać Addaia, by gruntownie zbadał tę sprawę, by znalazł winnego tylu niepowodzeń i jego własnego nieszczęścia.
Musi jednak jeszcze poczekać, choć dużo go to będzie kosztowało. Skoro ten policjant proponuje mu układ, to znaczy, że niczego nie mają, w przeciwnym razie postawiliby go przed sądem. Więc to tylko blef, a on nie może zmięknąć. Czerpał siłę z tego, że jest niemy, i z izolacji, jaką sobie narzucił.
Wprawdzie był dobrze przygotowany, ale ile wycierpiał przez te dwa lata, nie czytając książek i nie odbierając wiadomości ze świata zewnętrznego, nie porozumiewając się, nawet na migi, z innymi więźniami.
Strażnicy byli przekonani, że jest niegroźnym pomyleńcem, który żałuje, iż próbował obrabować katedrę, stąd jego częste wizyty w kaplicy. Nieraz słyszał, jak o nim rozmawiają.
Wiedział, że im go żal. Nadal więc musi grać swoją rolę.
Mimo pokusy, nie zabrał ze stołu wizytówki tego policjanta.
Nawet jej nie dotknął. Musi czekać, aż upłynie kolejny przeklęty rok.
***
– Pańska wizytówka została na stole, tam gdzie ją pan położył. Nawet jej nie obejrzał – poinformował Valoniego przełożony strażników.
– Zauważyliście ostatnio jakieś zmiany?
– Nic, zachowuje się tak samo jak zawsze. Kiedy wyprowadzamy więźniów z celi, idzie do kaplicy, resztę czasu spędza na pryczy, wpatrując się w sufit. Kamery filmują go przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Gdyby zaczął zachowywać się inaczej niż zwykle, z pewnością bym pana o tym powiadomił.
Valoni odłożył słuchawkę. Lada moment miała przybyć Minerva. Poprosił ją, by przyjechała do Turynu, ponieważ chciał zwołać naradę całego zespołu i zastanowić się, czym dysponują.
Zostaną tu jeszcze dwa, najwyżej trzy dni. Potem muszą wracać do Rzymu. Nie mogą przecież poświęcić tej sprawie całego swojego czasu. Najgorsze, co mogłoby go spotkać, to zarzuty, że ten przypadek stał się jego obsesją. Wielcy „szeryfowie” nie zrozumieliby, dlaczego ta sprawa tak go absorbuje.
Całun turyński pozostał nietknięty, z katedry nic nie zginęło.
Znaleziono wprawdzie zwłoki jednego ze złodziei i nie sposób ustalić, kim był, ale nikt się tym specjalnie nie przejmował.
Do gabinetu weszli Sofia i Pietro. Giuseppe pojechał na lotnisko po Minervę, a Antonino, jak zwykle punktualny, już od jakiegoś czasu czytał akta.
– Co słychać, szefie? – powitała Valoniego Sofia.
– Nic nowego. Naczelnik więzienia zapewnia, że po moich odwiedzinach niemowa zachowuje się jak zwykle, jakby nigdy mnie tam nie było.
– Czyli normalka – skwitował Pietro.
– Można to tak ująć.
Serdeczny śmiech i energiczny stukot obcasów obwieścił nadejście Minervy. Weszli razem z Giuseppem, uśmiechnięci od ucha do ucha.
Minerva, niewysoka brunetka, ani brzydka, ani ładna, ani gruba, ani specjalnie szczupła, zawsze miała dobry nastrój.
Była szczęśliwą żoną inżyniera informatyka, który, podobnie jak ona, był prawdziwym magikiem, jeśli chodzi o urządzenia elektroniczne.
Zasalutowali przed szefem, który dał znak, by rozpocząć zebranie.
– Otóż – zaczął Valoni – podsumujmy wszystko, co dotychczas udało nam się ustalić, a potem poproszę was, byście podzielili się ze mną swoimi opiniami. Pietro, ty pierwszy…
– Firma, która przeprowadza renowację katedry, nazywa się COCSA. Przesłuchałem wszystkich robotników pracujących przy wymianie instalacji elektrycznych, nic nie wiedzą i mam wrażenie, że mówią prawdę. Większość z nich to Włosi, choć są też wśród nich imigranci: dwóch Turków i trzech Albańczyków. Papiery mają w porządku, a nawet ważne pozwolenia na pracę. Z ich zeznań wynika, że przychodzą do kościoła o wpół do dziewiątej, kiedy kończy się poranna msza. Po wyjściu wiernych drzwi są zamykane i do szóstej po południu nie odprawia się żadnych nabożeństw. Robotnicy robią sobie krótką przerwę na obiad między wpół do trzeciej a czwartą.
Punktualnie o czwartej wracają na stanowiska i pracują do szóstej.
Instalacje elektryczne nie są wcale takie przestarzałe, ale wymieniają je przy okazji, bo montują nowocześniejsze oświetlenie w niektórych kaplicach. Uzupełniają też ubytki farby na ścianach, bo pęcznieje od wilgoci. Szacują, że skończą za dwa, trzy tygodnie.
Nie pamiętają, by w dzień, kiedy wybuchł pożar, działo się coś nadzwyczajnego. W miejscu, w którym zaczęło się palić, pracował jeden z Turków, Tarik, i dwóch Włochów. Nie mają pojęcia, dlaczego doszło do zwarcia. Wszyscy trzej zapewniają, że kiedy wychodzili na obiad do pobliskiego baru, skrupulatnie zabezpieczyli przewody. Nie potrafią wyjaśnić, co się stało.
– A jednak się stało – mruknęła Sofia.
Pietro posłał jej ponure spojrzenie i mówił dalej:
– Pracownicy nie narzekają na pracę ani na firmę. Ponoć dobrze zarabiają i są przyzwoicie traktowani. Dowiedziałem się od nich, że ze strony katedry roboty nadzoruje ojciec Yves, że jest bardzo życzliwy, ale jego uwagi nie ujdzie najdrobniejsze uchybienie, doskonale wie, jaki ma być efekt końcowy. Kardynała widują, kiedy odprawia poranne nabożeństwo, parę razy ksiądz Yves oprowadził go po odnowionych częściach katedry.
Valoni zapalił cygaro, nie zwracając uwagi na pełne wyrzutu spojrzenie Minervy.
– Niemniej opinia biegłych nie pozostawia miejsca na wątpliwości – ciągnął Pietro. – Zapaliły się kable zwisające nad ołtarzem w kaplicy Matki Boskiej, stąd pożar. Czyżby drobne niedbalstwo? Robotnicy zaklinają się, że zabezpieczyli kable, że zostawili wszystko w idealnym porządku, ale czy to prawda, czy próbują się usprawiedliwić, nie wiem. Przesłuchałem tego księdza Yvesa. Zapewnił mnie, że robotnicy to dobrzy fachowcy, rzadko ma zastrzeżenia do ich pracy, ale jest przekonany, że któryś dopuścił się jakiegoś zaniedbania.
– Kto był w katedrze, kiedy doszło do wypadku? – zapytał Valoni.
– Wygląda na to, że tylko kościelny, starszy człowiek, sześćdziesiąt pięć lat. W biurach urzędnicy pracują do czternastej, potem wychodzą na obiad i wracają koło szesnastej trzydzieści. Pożar wybuchł koło trzeciej, więc na miejscu był tylko ten kościelny. Doznał szoku. Kiedy go przesłuchiwałem, rozpłakał się, był przerażony. Nazywa się Francesco Turgut, to Włoch, choć jego ojciec pochodzi z Turcji. On sam urodził się w Turynie. Jego ojciec pracował w fabryce Fiata, matka była córką poprzedniego kościelnego i pomagała swojej matce sprzątać nawy. Do zakrystii przylega stróżówka, takie małe mieszkanie, więc kiedy jego rodzice się pobierali i nie mieli pieniędzy na własne lokum, wprowadzili się do kościelnych pomieszczeń i zamieszkali z teściami. Francesco tam się urodził, więc katedra to jego dom. Czuje się winny, że nie udało mu się zapobiec pożarowi.
– Słyszał jakieś hałasy? – chciała wiedzieć Minerva.
– Nie, była pora sjesty, oglądał telewizję, zdrzemnął się trochę. Wstaje bardzo wcześnie, żeby otworzyć kościół i biura. Mówi, że poderwał się, kiedy ktoś zadzwonił do drzwi, a jakiś człowiek, przechodząc przez plac, zapytał go, skąd ten dym w kościele. Pobiegł tam od razu, niestety, informacja się potwierdziła, wezwał więc natychmiast straż pożarną i od tej pory jest niepocieszony, nie może się pozbierać. Żal mi go.
Читать дальше