– O, drugie cielątko! – Oczy jej zabłysły. – Jakie śliczne, prawda?
Aaron miał w pamięci obrazy córki z każdym cielakiem, który przyszedł na świat w jego oborze – a było ich niemało. Katie zaczęła karmić butelką krowie dzieci, kiedy była jeszcze niewiele większa od nich samych. Pamiętał dobrze, jak pierwszy raz pokazał jej, gdzie młode cielę nie ma górnych zębów i można mu włożyć palec pomiędzy wargi tak, żeby nie ugryzło. Pamiętał, jak tłumaczył, że krowi język owija się wokół dłoni i może wciągnąć do środka, a jest bardzo silny i szorstki jak papier ścierny. I pamiętał też, jak jej oczy otworzyły się szeroko ze zdziwienia, kiedy zobaczyła to po raz pierwszy w życiu – i było dokładnie tak, jak powiedział.
Jego obowiązkiem, jako głowy rodziny, było nauczyć swoje dzieci życia prostych ludzi – jak ofiarować się Bogu, jak odnaleźć drogę pomiędzy dobrem a złem. Spojrzał na Katie, która uklękła na świeżym sianie, gładząc palcami poskręcane, mokre jeszcze kosmyki sierści na grzbiecie cielęcia. Ten widok przypomniał mu boleśnie o tym, co wydarzyło się w tym miejscu ledwie przed kilkoma tygodniami. Zacisnął powieki i odwrócił się tyłem.
Katie wstała powoli i odezwała się drżącym głosem, równie niepewnym co nogi nowo narodzonego zwierzęcia:
– Dat, już pięć dni upłynęło, odkąd odprawiłam spowiedź na klęczkach. Czy już nigdy się do mnie nie odezwiesz?
Aaron kochał swoją córkę; niczego bardziej nie pragnął, niż wziąć ją znów na kolana, tak jak wtedy, gdy była jeszcze małym smykiem, a cały jej świat miał w zasięgu ręki. Ale to on, Aaron, był winny jej grzechu i jej wstydu – po prostu dlatego, że nie potrafił im zapobiec. Musiał zatem ponieść konsekwencje – i to, jak bardzo przez to cierpiał, nie miało żadnego znaczenia.
– Dat? – szepnęła Katie.
Aaron uniósł dłoń, jakby chciał się przed nią opędzić. Potem wziął kubek z kawą i wyszedł z obory ciężkim krokiem, który przystawał raczej komuś starszemu i mądrzejszemu niż on sam.
– Chcesz coś jeszcze? – zapytał Coop.
Na to pytanie, które padło przy stole zastawionym opróżnionymi talerzami, Ellie nie mogła odpowiedzieć od razu. Nie wmusiłaby już w siebie ani kęsa, ale z całą pewnością zjadłaby coś jeszcze. Nie miała nawet dość gwaru rozmów, oddychania powietrzem gęstym od mieszanki najprzeróżniejszych perfum, warkotu samochodów lawirujących na ulicy, w dole, pod oknami tej restauracji na ostatnim piętrze.
Zapatrzyła się w swój kieliszek pełen chardonnay, podziwiając tęczowe refleksy światła płynącego z kryształowego żyrandola i uśmiechnęła się, błyskając zębami.
– Z czego się śmiejesz? – zdziwił się Coop.
– Z siebie – odparła, trzęsąc się od tłumionego chichotu. – Cały czas kusi mnie, by sprawdzić, czy nie mam gnoju na butach.
– Pięć tygodni na wsi z nikogo nie zrobi świniopasa. A ta sukienka jest o wiele bardziej twarzowa niż roboczy fartuch.
Ellie przesunęła dłonią w talii i dookoła bioder, rozkoszując się dotykiem śliskiego, surowego jedwabiu szantung. Nigdy w życiu nie pomyślałaby, że Leda potrafi tak bezbłędnie wybrać w butiku prostą, seksowną kieckę; ostatnio przeżyła naprawdę wiele niespodzianek. Jedna z nich zaczęła się tego samego dnia, podczas obiadu, kiedy Ellie zauważyła ukradkowe spojrzenia, które Sara i Katie wymieniały przy stole, najwyraźniej mając przed nią coś do ukrycia – a skończyła niespodziewanym przyjazdem Coopa, prezentującego się wprost zniewalająco w ciemnym garniturze, jedwabnym krawacie i z bukiecikiem w dłoni. Jego dalekowzroczny plan, jak się okazało, zakładał udział Ledy w intrydze; przyjechała razem z nim, przywożąc dla Ellie wieczorowy strój razem ze szpilkami i zaofiarowała się, że na czas ich wypadu do Filadelfii na kolację wcieli się w rolę opiekunki Katie.
Wino dodało jej ruchom bezwładnej płynności. Zamiast bicia serca czuła w piersi trzepotanie skrzydełek kolibra.
– Nie do wiary, że dwie godziny jechaliśmy do restauracji – mruknęła. Lokal był zresztą wspaniały, z orkiestrą w strojach wieczorowych i pełnymi jasnych świateł miasta oknami sięgającymi od podłogi aż do sufitu – a jednak na myśl o tym, że Coop musiał jechać taki szmat drogi do Fisherów i z powrotem do Filadelfii, robiło jej się dziwnie. Nie była przygotowana na takie uczuciowe sensacje.
– Dokładnie półtorej – poprawił ją. – Ale wiesz, trochę czasu szukałem knajpy, gdzie dają porządny sos chow – chow.
– Nie przypominaj mi tego – jęknęła.
– Wolałabyś marynowane flaki?
– Nie – parsknęła śmiechem. – I nawet nie waż się pomyśleć o kluskach, bo nie odpowiadam za siebie.
Coop zerknął na jej talerz, oczyszczony do ostatniego kęsa z pysznej porcji grillowanego miecznika.
– Rozumiem, że u Fisherów nie jada się zbyt często owoców morza?
– Żadna potrawa, do której nie pasuje gęsty, tłusty sos, nie ma u Sary miejsca na stole. Tak przybrałam u nich na wadze, że na rozprawę nie wcisnę się w kostium.
– I słusznie, o to chodzi. Musisz przytyć, żeby sędzia nie zaczął cię podejrzewać o wymykanie się z farmy, na przykład na niskokaloryczne obiadki.
Ellie przeciągnęła się jak kot.
– Miło się stamtąd wyrwać – powiedziała. – Było mi to potrzebne. Dziękuję.
– To ja dziękuję – odparł. – Nigdy jeszcze nie zdarzyło mi się zjeść kolacji w tak interesującym towarzystwie. Na przykład pierwszy raz w życiu słyszałem przy stole o gnoju.
– Sam widzisz. Już zaczynam tracić styl. Może powinnam pójść za radą Katie?
– A co ona ci radziła?
– Powiedziała… Zaczekaj, niech sobie przypomnę… Powiedziała, że jeśli jestem pewna, że chcę dostać buziaka na dobranoc, to mam wpadać na ciebie na zakrętach i gawędzić o twoim koniu.
Coop wybuchnął śmiechem.
– Rozmawiacie o takich rzeczach?
– Urządzamy sobie czasami małe piżamowe party. – Ellie uśmiechnęła się szeroko. – Mówiłam ci już, że twój koń jest niczego sobie?
– Coś mi się zdaje, że jeszcze nie. Ellie pochyliła się ku niemu.
– Całkiem niezły z niego ogier.
– Muszę chyba częściej wyciągać cię na kielicha. – Coop wstał, wziął Ellie za rękę. – Chcę z tobą zatańczyć.
Pozwoliła wyprowadzić się zza stolika.
– Ale jak zatańczymy, to bal się skończy – zaczęła marudzić. – A ja zamienię się w dynię.
– Nie jadłaś klusek Sary, to się nie zamienisz. – Coop objął ją i poprowadził niespiesznie po parkiecie w rytm muzyki.
Ellie złożyła głowę na jego piersi, wciskając czoło pod podbródek. Ich ręce splotły się jak pnącza powoju, sięgającego pędami serc; jego kciuk muskał jej nagie ramię. Zamknęła oczy, czując na skroni jego usta. Pozwoliła się prowadzić. Przemierzali parkiet, obracając się z wolna. Na jedną chwilę zapomniała o Katie, o procesie, o tym, że ma jej bronić, o wszystkim – myślała tylko o niewiarygodnie gorącej dłoni Coopa, promieniującej ciepłem na jej plecy. Muzyka ucichła i orkiestra odłożyła instrumenty, udając się na przerwę, a tańczące pary wróciły do stolików, ale oni stali, nie wypuszczając się z objęć, po prostu patrząc na siebie.
– Tak sobie myślę, że chętnie bym obejrzała stajnię twojego rumaka – powiedziała cicho Ellie.
Coop przyjrzał się jej uważnie.
– To tylko zwykła szopa, nic wielkiego.
– Nie szkodzi.
Wtedy on uśmiechnął się tak promiennie, że zalało ją bijące z tego uśmiechu ciepło i nie poczuła najlżejszej zmiany temperatury, kiedy wyszli na ulicę, ani potem, kiedy jechali samochodem z otwartymi oknami. Dotarli w końcu na miejsce. Coop włożył klucz do zamka i otworzył przed nią drzwi, przepraszając już od progu:
Читать дальше