Dokończywszy pakowania się, wróciłam do pokoju, w którym Matthew prowadził nadal swoje rozmowy telefoniczne. Obok niego stała torba z moim komputerem.
– To wszystko? – spytał, spoglądając ze zdumieniem na płócienną torbę.
– Powiedziałeś, że nie będę wiele potrzebować.
– Tak, ale nie jestem przyzwyczajony do tego, żeby kobiety słuchały mnie w kwestiach dotyczących bagażu. Kiedy Miriam wyjeżdża na weekend, zabiera ze sobą tyle rzeczy, że można by wyposażyć nimi francuską Legię Cudzoziemską, a moja matka nie rusza się bez paru solidnych kufrów okrętowych. Z tym, co bierzesz ze sobą, Louise nie przeszłaby na drugą stronę ulicy, a co dopiero mówić o wyjeździe za granicę.
– Brakuje mi nie tylko zdrowego rozsądku, jestem też znana z tego, że nie potrzebuję wiele do życia.
Matthew kiwnął z uznaniem głową.
– Zabrałaś paszport?
– Jest w torbie z komputerem.
– W takim razie możemy zabierać się do wyjścia – powiedział Matthew, jeszcze raz omiatając wzrokiem mieszkanie.
– Gdzie jest to zdjęcie? – Wydawało mi się, że nie powinnam go zostawić.
– Ma je Marcus – odparł od razu.
– Był tu? Kiedy? – spytałam, marszcząc brwi.
– Kiedy byłaś pogrążona we śnie. Chcesz, żebym go poprosił o podrzucenie go tutaj? – odparł gotów nacisnąć palcem przycisk telefonu.
– Nie. – Pokręciłam głową. Nie odczuwałam potrzeby oglądania go znowu.
Matthew wziął moje torby i bez żadnych przygód zeszliśmy na dół. Przed bramą college'u czekała taksówka. Matthew zatrzymał się na krótką rozmowę z Fredem. Wampir wręczył portierowi kartkę i dwaj mężczyźni uścisnęli sobie ręce. Zawarli jakąś umowę, której szczegóły miały pozostać dla mnie tajemnicą. Matthew pomógł mi wsiąść do taksówki, po czym jechaliśmy około trzydzieści minut, zostawiając za sobą światła Oksfordu.
– Dlaczego nie zabrałeś swojego auta? – zapytałam. Zagłębialiśmy się w wiejską okolicę.
– Tak jest wygodniej – wyjaśnił. – Nie będę musiał zlecać Marcusowi, żeby po nie pojechał.
Jednostajne kołysanie taksówki działało na mnie usypiająco. Oparłam głowę na ramieniu wampira i zapadłam w drzemkę.
Dotarliśmy do lotniska i gdy tylko sprawdzono nasze paszporty i pilot wypełnił dokumenty, znaleźliśmy się na pasie startowym. Podczas startu siedzieliśmy naprzeciwko siebie na kanapach otaczających niski stół. Ziewałam co chwila, czując w uszach ucisk w miarę wznoszenia się. Gdy samolot nabrał wysokości, Matthew odpiął pas bezpieczeństwa i wyjął ze schowka pod oknami kilka poduszek i koc.
– Niedługo będziemy we Francji. – Ułożył poduszki na kanapie, która miała rozmiary niemal podwójnego łóżka, i przygotował koc, żeby mnie przykryć. – Tymczasem prześpij się trochę.
Nie chciało mi się spać. Tak naprawdę bałam się przymknąć oczy. Pod moimi powiekami wciąż odciśnięte było tamto zdjęcie.
Matthew przykucnął obok mnie, przytrzymując koc palcami.
– O co chodzi?
– Wolę nie zamykać oczu.
Odłożył poduszki na podłogę, zostawiając tylko jedną.
– Połóż się – powiedział, usiadł koło mnie i poklepał zapraszająco biały puszysty prostokąt. Zaklinowałam się na pokrytej skórą kanapie, położyłam głowę na jego kolanach i wyciągnęłam nogi. Matthew ujął koc w obie dłonie i okrył mnie jego miękkimi fałdami.
– Dziękuję – szepnęłam.
– Proszę bardzo. – Matthew dotknął palcami do swoich ust, a potem do moich. Poczułam smak soli. – Śpij. Będę tu koło ciebie.
Zapadłam w ciężki i głęboki sen, pozbawiony snów. Obudziłam się dopiero w chwili, gdy Matthew dotknął mnie chłodnymi palcami i powiedział, że niebawem wylądujemy.
– Która godzina? – spytałam zdezorientowana.
– Około ósmej – odparł, spojrzawszy na zegarek.
– Gdzie jesteśmy? – Uniosłam się do pozycji siedzącej i rozejrzałam za pasem bezpieczeństwa.
– Niedaleko Lyonu, w Owernii.
– W centrum Francji? – spytałam, próbując przypomnieć sobie mapę kraju. Matthew przytaknął skinieniem głowy. – Czy to twoje rodzinne strony?
– Urodziłem się, a potem odrodziłem na nowo niedaleko stąd. Mój dom, to znaczy dom mojej rodziny, znajduje się godzinę czy dwie drogi od Lyonu. Przed południem powinniśmy dojechać na miejsce.
Wylądowaliśmy w prywatnej części ruchliwego regionalnego lotniska. Nasze paszporty i dokumenty podróżne sprawdzał znudzony cywilny urzędnik, który stanął na baczność na widok nazwiska Clairmont.
– Zawsze podróżujesz w ten sposób? – Było to dużo łatwiejsze niż latanie samolotami linii lotniczych z Heathrow pod Londynem czy z paryskiego lotniska de Gaulle'a.
– Tak – odparł bez żadnych usprawiedliwień ani skrępowania. – Jeśli o to chodzi, podoba mi się to, że jestem wampirem i mam dość pieniędzy, żeby je wydawać na podróże.
Chwilę potem Matthew zatrzymał się obok ogromnego range rovera i wyjął z kieszeni kluczyki. Otworzył tylne drzwi i umieścił w środku mój bagaż. Samochód był trochę mniej luksusowy od jaguara, ale to, czego brakowało mu pod względem elegancji, nadrabiał z naddatkiem swoją potężną konstrukcją. Podróżowanie nim przypominało jazdę opancerzonym transporterem piechoty.
– Naprawdę potrzebny ci taki duży samochód do jeżdżenia po Francji? – spytałam, rozglądając się po gładkich drogach.
Matthew się roześmiał.
– Nie widziałaś jeszcze domu mojej matki.
Jechaliśmy na zachód przez piękną okolicę. Za oknem co chwilę otwierały się widoki na wielkie zamki i urwiste góry. We wszystkich kierunkach ciągnęły się pola i winnice i nawet pod ołowianym niebem kraj zdawał się płonąć barwami zeschłych liści. Zobaczyliśmy znak wskazujący drogę do Clermont-Ferrand. To nie mógł być przypadek, mimo trochę innej pisowni.
Nadal jechaliśmy na zachód. W pewnej chwili Matthew zwolnił, skręcił w wąską drogę i zatrzymał na poboczu, a potem wskazał ręką widoczny w oddali, niewyraźny kształt.
– Tam – powiedział. – Sept-Tours.
Pośrodku falistych wzgórz znajdował się płaski szczyt, na którym wznosiła się zwieńczona blankami budowla z żółtaworudego i różowego kamienia. Otaczało ją siedem mniejszych wież, a u jej stóp stała opatrzona wieżyczką stróżówka. Nie był to piękny zamek z baśni, wymarzony na bale w świetle księżyca. Sept-Tours było twierdzą.
– To twój dom? – spytałam z zapartym tchem.
– Tak. – Matthew wyjął z kieszeni komórkę i wybrał numer. – Maman? Jesteśmy prawie na miejscu.
Ktoś odpowiedział pod drugiej stronie linii, po czym Matthew wyłączył telefon. Uśmiechnął się niewyraźnie i wrócił na drogę.
– Oczekuje nas? – spytałam, z trudem opanowując drżenie głosu.
– Tak.
– I nie przeszkadza jej, że…? – Nie zadałam pełnego pytania: „Jesteś pewien, że przywożąc do domu czarownicę, nie sprawisz jej przykrości?” Ale nie potrzebowałam tego robić.
Matthew nie odrywał wzroku od drogi przed nami.
– W odróżnieniu ode mnie Ysabeau nie lubi niespodzianek – odparł niefrasobliwym tonem, skręcając w dróżkę, która przypominała ścieżkę wydeptaną przez kozy.
Prowadząca pod górę aleja, wysadzona drzewami kasztanowymi doprowadziła nas do stóp Sept-Tours. Range rover przejechał między dwiema z siedmiu wież i wjechał na wyłożony kamiennymi płytami dziedziniec przed wejściem do głównej budowli. Po lewej i prawej stronie widać było klomby i ogrody, które dalej przechodziły w las. Wampir zatrzymał samochód.
Читать дальше