– To była czarnoksięska wichura – wyjaśnił Matthew, nie poruszając się. – Wiesz, co to jest?
Słyszałam o czarownicy z Albany, która potrafiła wywoływać burze, ale nikt nie nazwał tego nigdy „czarnoksięską wichurą”.
– Nie za bardzo – przyznałam, wciąż spoglądając na moje dłonie i stopy.
– Niektóre czarownice dziedziczą zdolność panowania nad żywiołem powietrza. Jesteś jedną z nich – powiedział.
– To nie było panowanie.
– To był twój pierwszy raz – wyjaśnił rzeczowo Matthew. Wskazał ręką na mały pokój: zasłony i prześcieradła były nietknięte, wszystkie ubrania leżały na komodzie i na podłodze dokładnie tam, gdzie zostały pozostawione tego ranka. – Oboje ciągle stoimy, a pokój nie wygląda, jakby przeszło przez niego tornado. To jest panowanie. Takie, jakie jest ci na razie dostępne.
– Ale ja tego nie chciałam. Czy te rzeczy, elektryczne wyładowania i wichury, przytrafiają się czarownicom ot tak, po prostu, choć one ich nie wzywają? – Odrzuciłam włosy z oczu i zachwiałam się z wyczerpania. W ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin wydarzyło się zbyt wiele. Matthew pochylił się w moją stronę, tak jakby chciał mnie chwycić, zanim upadnę.
– W tych czasach rzadko widuje się czarnoksięskie wichury i iskry z palców. W tobie jest magia, Diano, i ona domaga się uwolnienia, czy o to prosisz, czy nie.
– Czułam się jak w potrzasku.
– Nie powinienem był narzucać ci niczego wczoraj wieczorem – powiedział z zażenowaniem Matthew. – Ale czasami nie wiem, jak z tobą postąpić. Jesteś jak perpetuum mobile. Chciałem tylko, żebyś przez chwilę stała spokojnie i słuchała.
Jeśli ktoś jest wampirem, który rzadko wciąga powietrze do płuc, musi mu być jeszcze trudniej dawać sobie radę z moją nieustanną potrzebą ruchu. Znowu dzielące nas różnice okazały się nagle zbyt wielkie. Próbowałam się podnieść.
– Wybaczyłaś mi? – zapytał szczerze. Skinęłam potakująco głową. – Mogę? – spytał, wskazując na swoje stopy. Kiwnęłam ponownie.
Zrobił trzy szybkie kroki, a ja się podniosłam. Wpadłam na niego tak, jak tamtego wieczoru w Bibliotece Bodlejańskiej, gdy zobaczyłam jego arystokratyczną sylwetkę w czytelni księcia Humfreya. Jednak tym razem nie odskoczyłam równie szybko. Przywarłam do niego z własnej woli, a jego skóra wydała mi się raczej uspokajająco chłodna niż przerażająco lodowata.
Staliśmy w milczeniu, obejmując się. Moje serce uspokoiło się, a on trzymał mnie w rozluźnionych ramionach, chociaż jego nierówny oddech wskazywał, że nie było to łatwe.
– Ja też cię przepraszam. – Rozluźniłam się, czując na policzku dotyk jego szorstkiego swetra. – Spróbuję zapanować nad moją energią.
– Nie masz za co przepraszać. I nie powinnaś starać się tak bardzo, żeby być kimś innym niż jesteś. Zaparzyć ci herbaty? – zapytał, muskając ustami czubek mojej głowy.
Za oknem była ciągle noc, bez najmniejszych oznak świtania.
– Która godzina?
Matthew wykręcił rękę między moimi łopatkami, żeby móc spojrzeć na zegarek.
– Minęła trzecia.
Jęknęłam.
– Jestem taka zmęczona, ale napiłabym się herbaty z największą rozkoszą.
– W takim razie zaparzę. – Delikatnym ruchem uwolnił się z moich rąk, które obejmowały go w pasie. – Zaraz wrócę.
Nie chcąc utracić go z pola widzenia, powlokłam się za nim. Matthew przebierał w puszkach i torebkach, szukając herbaty.
– Mówiłam ci, że lubię herbatę – powiedziałam usprawiedliwiająco, kiedy znalazł w kredensie kolejną brązową paczkę utkniętą za ekspresem do kawy, którego rzadko używałam.
– Masz jakąś ulubioną? – spytał, wskazując na zapełnioną półkę.
– Proszę tę w czarnym opakowaniu ze złotym napisem. – Wydawało mi się, że najlepiej uspokoi mnie herbata zielona.
Matthew nastawił czajnik i wsypał herbatę do imbryka. Zalał zielone liście gorącą wodą, a kiedy się zaparzyły, podał mi wyszczerbiony kubek. Zapach zielonej herbaty, wanilii i cytrusów był odmienny od zapachu wampira, ale równie przyjemny.
Matthew nalał herbaty także sobie, rozdymając z uznaniem nozdrza.
– Rzeczywiście, zapach nie jest taki zły – przyznał, wypijając mały łyk. Nie widziałam dotąd, żeby pił co innego, niż wino.
– Gdzie usiądziemy? – spytałam, trzymając w dłoniach gorący kubek.
Matthew wskazał głową salonik.
– Tam, musimy porozmawiać.
Usiadł w rogu wygodnej starej kanapy, a ja usadowiłam się naprzeciwko niego. Czułam na twarzy parę unoszącą się z kubka, niczym delikatne wspomnienie czarnoksięskiego wichru.
– Chciałbym zrozumieć, dlaczego Knox uważa, że złamałaś zaklęcie rzucone na Ashmole 782 – zaczął Matthew.
Wróciłam pamięcią do rozmowy w mieszkaniu dyrektora.
– Powiedział mi, że zaklęcia tracą część swej mocy w okolicach rocznic ich rzucenia. Ten urok próbowały złamać inne czarownice znające czarnoksięskie formułki, ale się im nie udało. Przypuszczał, że znalazłam się po prostu na właściwym miejscu we właściwym czasie.
– Urok na Ashmole 782 rzuciła jakaś utalentowana czarownica. Podejrzewam, że zdjęcie go jest prawie niemożliwe. Nikt spośród tych, którzy wcześniej zamawiali ten manuskrypt, nie spełniał jego warunków, i to bez względu na znajomość czarnoksięstwa i porę roku. – Matthew utkwił wzrok w swoim kubku. – A ty je spełniłaś. Problem polega na tym, jak i dlaczego.
– Myśl, że mogłam spełnić warunki uroku, który został rzucony przed moim przyjściem na świat, jest jeszcze bardziej niedorzeczna niż te spekulacje rocznicowe. Poza tym, jeśli raz spełniłam te warunki, to dlaczego nie udało mi się to po raz drugi? – spytałam, kręcąc głową.
Matthew otworzył usta.
– To nie zależy od twojej woli.
– Knox zna się na czarnoksięstwie, a zaklęcia są skomplikowane. Przypuszczam, że co jakiś czas mogą zmieniać swą postać.
Matthew spojrzał na mnie bez przekonania.
– Chciałabym dojrzeć w tym wszystkim jakiś sens. – Stanął mi przed oczami mój biały stolik z rozrzuconymi fragmentami układanki. Ale choć przesuwałam je w różne miejsca: Knoxa, manuskrypt, moich rodziców, nie chciały ułożyć się w obrazek. Moje rojenia przerwał głos wampira.
– Diano?
– Hm?
– Co robisz?
– Nic – odparłam bez zastanowienia.
– Używasz magii – powiedział, odstawiając herbatę. – Wyczuwam to nosem. A także widzę. Wydzielasz jakieś lśnienie.
– Robię tak zawsze wtedy, gdy nie mogę ułożyć obrazka układanki, jak w tej chwili. – Pochyliłam głowę, żeby nie dać poznać po sobie, jak trudno mi o tym mówić. – Widzę biały stolik i wyobrażam sobie różne jej fragmenty. Każdy z nich ma jakiś kształt i kolor, a wszystkie się poruszają, dopóki nie utworzą jakiegoś wzoru. Gdy zaczyna się on układać, fragmenty przestają się poruszać, a to pokazuje, że jestem na właściwej ścieżce.
Matthew odpowiedział dopiero po dłuższej przerwie.
– Jak często się w to bawisz?
– Przez cały czas – odparłam z ociąganiem. – Kiedy byłeś w Szkocji, uświadomiłam sobie, że to jest jeszcze bardziej magiczne tak jak odgadnięcie bez odwracania głowy, kto na mnie patrzy.
– Wiesz, jest w tym pewna prawidłowość – powiedział. – Używasz swojej magii, kiedy przestajesz myśleć.
– O czym ty mówisz? – Kawałki układanki zaczęły tańczyć na białym stoliku.
– Na przykład o tym, że kiedy się poruszasz, przestajesz myśleć, a przynajmniej przestajesz korzystać z rozumnej części twojego umysłu. Kiedy wiosłujesz, biegasz albo ćwiczysz jogę, przenosisz się cała gdzie indziej. Wtedy twój umysł przestaje sprawować kontrolę nad twoimi talentami i one się ujawniają.
Читать дальше