– Oczywiście, Matthew – mruknęła z nieukrywaną nieszczerością.
– Może byś usiadła – zwrócił się do mnie cieplejszym tonem Matthew.
– Przyniosę coś do jedzenia i wino – zaproponowała po angielsku Marthe, zacinając się trochę.
– Dziękuję – odparłam. – Chciałam też podziękować pani, Ysabeau, za gościnę w pani domu. – Ysabeau pociągnęła nosem i odsłoniła zęby. Miałam nadzieję, że był to uśmiech, ale obawiałam się, że nie.
– I wodę, Marthe – dodał Matthew. – Och, dziś rano miało się zjawić jedzenie.
– Część już dotarła – wyjaśniła rzeczowo jego matka. – Zielenina. Worki warzyw i jaj. To bardzo nieładnie z twojej strony, że kazałeś im tak się spieszyć.
– Diana musi coś jeść, maman . Nie sądzę, żebyś miała w domu wiele odpowiedniego jedzenia.
Cierpliwość Matthew była mocno nadwerężona wydarzeniami wczorajszego wieczoru, a także przyjęciem w domu.
– Ja też potrzebuję świeżej krwi, ale nie zmuszam Victoire i Alaina, żeby mi ją przywozili z Paryża w środku nocy. – Ysabeau wydawała się niezwykle zadowolona z siebie, podczas gdy pode mną ugięły się kolana.
Matthew odetchnął raptownie, podtrzymując mnie za łokieć.
– Marthe – zwrócił się do gospodyni, świadomie ignorując słowa Ysabeau – mogłabyś przynieść Dianie omlet, grzankę i trochę herbaty?
Marthe spojrzała na Ysabeau, a potem na niego, tak jakby siedziała na widowni kortu tenisowego w Wimbledonie. Wybuchnęła śmiechem.
– Óc – odparła, kiwając wesoło głową.
– Zobaczymy się na obiedzie – stwierdził spokojnie Matthew, zwracając się do obu kobiet. Poczułam na plecach cztery lodowate dotknięcia ich oczu, gdy odprowadzały nas wzrokiem. Marthe rzuciła coś do Ysabeau, która prychnęła w odpowiedzi, a Matthew uśmiechnął się szeroko.
– Co ona powiedziała? – spytałam szeptem, przypominając sobie za późno, że mieszkańcy tego domu mogliby nie dosłyszeć tylko niewielu rozmów, zarówno prowadzonych szeptem, jak i na cały głos.
– Powiedziała, że dobrze wyglądamy razem.
– Nie chcę, żeby Ysabeau wściekała się na mnie przez cały czas, jaki tu spędzimy.
– Nie przejmuj się nią – odparł pogodnie. – Ona nie jest taka zła, na jaką wygląda.
Przeszliśmy do długiej sali, w której stało mnóstwo krzeseł i stołów w różnych stylach i z różnych okresów. Były tu dwa kominki, a nad jednym z nich widać było fresk, na którym potykało się dwóch rycerzy w błyszczących zbrojach, krzyżujących włócznie w bezkrwawym pojedynku. Malowidło było najwyraźniej dziełem tego samego entuzjasty rycerskiego świata, który ozdobił salę przy wejściu. Para drzwi prowadziła do następnego pomieszczenia, które było wyłożone regałami z książkami.
– To biblioteka? – spytałam, zapominając na chwilę o wrogości Ysabeau. – Mogłabym zobaczyć ten twój egzemplarz Aurora Consurgens ?
– Później – powiedział stanowczym tonem Matthew. – Najpierw coś zjesz, a potem pójdziesz spać.
Poprowadził mnie w kierunku innych krętych schodów, lawirując w labiryncie antycznych mebli ze swobodą płynącą zapewne z długiego doświadczenia. Posuwałam się za nim trochę niepewnie, a w pewnej chwili otarłam się udami o wypukłą przednią część komody. Stał na niej wysoki porcelanowy wazon, który od razu rozkołysał się niebezpiecznie. Gdy w końcu dotarliśmy do podnóża klatki schodowej, Matthew się zatrzymał.
– To jest długa wspinaczka, a ty jesteś zmęczona. Chcesz, żebym cię zaniósł?
– Nie – odparłam z oburzeniem. – Nie zgadzam się, żebyś przerzucił mnie przez ramię niczym zwycięski średniowieczny rycerz, który niesie wojenną zdobycz.
Matthew zacisnął usta, przewracając oczami.
– Nie pozwalaj sobie! – warknęłam.
Roześmiał się i echo jego śmiechu odbiło się od kamiennych ścian, tak jakby w klatce schodowej stało kilku rozbawionych wampirów. Koniec końców było to dokładnie jedno z takich miejsc, w których rycerze mogli nieść na górę kobiety. Ale ja nie zamierzałam dopuścić, żeby mnie do nich zaliczono.
Na piętnastym podeście kiwałam się już na boki z wysiłku. Wytarte kamienne stopnie schodów nie były pomyślane dla zwykłych stóp i nóg – wybudowano je wyraźnie dla takich wampirów, jak Matthew, którzy mieli przeszło metr osiemdziesiąt wzrostu lub byli wyjątkowo sprawni fizycznie bądź łączyli obie te cechy. Zacisnęłam zęby i kontynuowałam wspinaczkę. Zza ostatniego zakrętu schodów wyłoniła się nagle komnata.
– Och! – Ze zdumienia uniosłam rękę do ust.
Nie trzeba mi było mówić, do kogo należała. Był w niej cały Matthew, wzdłuż i wszerz.
Znajdowaliśmy się w zgrabnej okrągłej wieży zamku, którą wieńczył gładki stożkowy dach z miedzianej blachy. Wznosiła się na tyłach masywnej głównej budowli. W ścianach znajdowały się wysokie i wąskie witrażowe okna, które wpuszczały do środka smugi światła i jesiennych barw z pól i drzew na dworze.
Komnata była okrągła, a stojące tu i tam szafy z książkami wygładzały trochę jej wdzięczne krzywizny, zastępując je liniami prostymi. Bezpośrednio w ścianę, która dotykała centralnej struktury zamku, wbudowany był duży kominek. Cudem uniknął on uwagi XIX-wiecznego malarza fresków. Stały tu także fotele i kanapy, stoły i klęczniki, przeważnie w odcieniach ciemnej zieleni, brązu i złota. Pomimo rozmiarów komnaty i szerokich płaszczyzn z szarego kamienia panował w niej przyjemny ciepły nastrój.
Do najbardziej zagadkowych przedmiotów w pokoju należały te, które Matthew postanowił zachować ze swoich licznych egzystencji. Na regale, obok muszli małża, oparty był obraz Vermeera. Nie było to żadne z nielicznych znanych płócien malarza. Przedstawiona na nim postać bardzo przypominała samego Matthew. Nad kominkiem wisiał miecz tak długi i ciężki, że nie mógł się nim posługiwać nikt inny, tylko jakiś wampir, a w jednym z kątów stała olbrzymia zbroja. Naprzeciwko niej wisiał na drewnianym stojaku ludzki szkielet, który wyglądał na bardzo stary. Poszczególne kości powiązane były drutem przypominającym struny fortepianowe. Obok niego stały na stole dwa mikroskopy, oba pochodzące z XVII stulecia, chyba, że źle oceniłam ich wiek. We wnęce w ścianie widać było ozdobny krucyfiks, nabijany wielkimi, czerwonymi, zielonymi i niebieskimi kamieniami, a obok niego stała przepiękna rzeźba Marii Panny z kości słoniowej.
Matthew przyglądał mi się w trakcie tej lustracji jego dobytku, a jego spojrzenia błądziły po mojej twarzy jak płatki śniegu.
– To prawdziwe muzeum – szepnęłam, zdając sobie sprawę, że za każdym ze znajdujących się tu przedmiotów kryje się jakaś historia.
– To mój gabinet.
– A skąd masz… – zaczęłam pytającym tonem, wskazując mikroskopy.
– Później – odparł znowu. – Masz jeszcze do pokonania trzydzieści schodków.
Poprowadził mnie na drugą stronę komnaty, do drugiej klatki schodowej. Także tu znajdowały się kręte schody prowadzące ku niebu. Wspiąwszy się powoli po trzydziestu stopniach, stanęłam u wejścia do innej okrągłej komnaty, nad której wyposażeniem dominowało ogromne łoże z orzechowego drewna, opatrzone czterema kolumnami, baldachimem i ciężkimi zasłonami. Wysoko nad nim widać było belki i krokwie, które podtrzymywały miedziany dach. Przy ścianie po jednej stronie stał stół, po drugiej wbudowano był kominek, przed którym ustawiono wygodne fotele. Naprzeciwko znajdowały się szeroko otwarte drzwi, przez które widać było ogromną wannę.
Читать дальше