Paul Auster - Lewiatan
Здесь есть возможность читать онлайн «Paul Auster - Lewiatan» весь текст электронной книги совершенно бесплатно (целиком полную версию без сокращений). В некоторых случаях можно слушать аудио, скачать через торрент в формате fb2 и присутствует краткое содержание. Жанр: Современная проза, на польском языке. Описание произведения, (предисловие) а так же отзывы посетителей доступны на портале библиотеки ЛибКат.
- Название:Lewiatan
- Автор:
- Жанр:
- Год:неизвестен
- ISBN:нет данных
- Рейтинг книги:5 / 5. Голосов: 1
-
Избранное:Добавить в избранное
- Отзывы:
-
Ваша оценка:
- 100
- 1
- 2
- 3
- 4
- 5
Lewiatan: краткое содержание, описание и аннотация
Предлагаем к чтению аннотацию, описание, краткое содержание или предисловие (зависит от того, что написал сам автор книги «Lewiatan»). Если вы не нашли необходимую информацию о книге — напишите в комментариях, мы постараемся отыскать её.
Lewiatan — читать онлайн бесплатно полную книгу (весь текст) целиком
Ниже представлен текст книги, разбитый по страницам. Система сохранения места последней прочитанной страницы, позволяет с удобством читать онлайн бесплатно книгу «Lewiatan», без необходимости каждый раз заново искать на чём Вы остановились. Поставьте закладку, и сможете в любой момент перейти на страницу, на которой закончили чтение.
Интервал:
Закладка:
Po raz drugi spędzamy letnie miesiące na wsi w Vermont. Dawniej, kiedy Sachs ze swoją żoną przyjeżdżali tu na lipiec i sierpień, czasem do nich wpadałem, ale to były krótkie wizyty, rzadko trwające dłużej niż trzy, cztery dni. Po moim ślubie z. Iris, a było to dziewięć lat temu, wspólnie odwiedzaliśmy Benjamina i Fanny, raz nawet pomagaliśmy im malować z zewnątrz dom. Rodzice Fanny kupili posiadłość w czasach Wielkiego Kryzysu, kiedy takie farmy można było dostać za bezcen. Nabyli teren o powierzchni ponad stu akrów, z własnym stawem, oraz duży, przestronny dom, wprawdzie dość zniszczony, ale wymagający stosunkowo niewielkiego remontu, aby nadawał się do zamieszkania. Goodmanowie byli nauczycielami w Nowym Jorku. Z nauczycielskich pensji nie stać ich było na żadne skomplikowane przeróbki ani wyszukane meble, więc przez te wszystkie lata dom zachował swój prymitywny, surowy charakter: metalowe łóżka w sypialni, żelazny piec w kuchni, popękane sufity i ściany, pomalowane na szaro podłogi. A jednak, mimo wszystko, było w nim coś swojskiego i każdy, kto wchodził do środka, od razu czuł się jak u siebie. Dla mnie największy urok tego miejsca polega na jego oddaleniu od innych siedzib ludzkich. Dom stoi na szczycie niedużej góry, sześć i pół kilometra od najbliższej wioski, do której wiedzie wąska polna droga. Zimą pewnie hulają tu lodowate wiatry, ale latem śpiewają ptaki, a okolica tonie w zieleni – łąki porastają najróżniejsze kwiaty i byliny: pomarańczowe jastrzębce, czerwona koniczyna, goździki, jaskier. Ze trzydzieści metrów od domu mieści się skromna oficyna, w której Sachs zawsze pracował, ilekroć przyjeżdżał do Vermont. Jest to nieduża chałupka składająca się z trzech małych pokoi, łazienki i malutkiej kuchni; odkąd dwanaście czy trzynaście lat temu ktoś się do niej włamał, nikomu nie chce się jej odnawiać. Rury są popękane, elektryczność wyłączona, linoleum odchodzi
BRAK
platanu. Wspominam o tym dlatego, że właśnie tu przebywam. Siedzę w tej zniszczonej chałupce, w największym pokoju, przy zielonym stole, i trzymam w ręku pióro. Odkąd się poznaliśmy. Benjamin Sachs każde lato spędzał przy tym samym stole. Tu, w tym pokoju, widziałem go po raz ostatni, w tym pokoju otworzył się przede mną i zdradził mi swój straszny sekret. Kiedy skupiam się dostatecznie mocno, przywołując na pamięć tamtą noc, mam wrażenie, że on nadal jest tu ze mną. Wydaje mi się niemal, że jego słowa wciąż unoszą się w powietrzu, że wystarczy wyciągnąć rękę, aby go dotknąć. Tamtej nocy przeprowadziliśmy długą, bardzo wyczerpującą rozmowę; kiedy wreszcie skończyliśmy około piątej czy szóstej nad ranem, Sachs kazał mi przysiąc, że tajemnica, którą mi powierzył, nigdy nie wyjdzie poza te cztery ściany. Dokładnie tak to ujął: żeby to, co usłyszałem, nigdy nie wyszło poza te cztery ściany. Na razie dotrzymuję obietnicy. Dopóki nie pokażę komuś tego, co tu napisałem, mogę się pocieszać myślą, że nie łamię danego Sachsowi słowa.
Kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, padał śnieg. Chociaż od tamtego czasu minęło ponad piętnaście lat, potrafię dokładnie odtworzyć ten dzień. To dziwne, tyle innych spraw pozacierało się w mojej pamięci, ale spotkanie z Sachsem wciąż pozostaje żywe.
Był luty albo marzec, sobotnie popołudnie. Zaproszono nas obydwu do baru w West Vilage, żebyśmy zaprezentowali zebranym tam gościom coś ze swojej twórczości. Nigdy dotąd nie słyszałem o Sachsie, a kobieta, która zadzwoniła do mnie z zaproszeniem, za bardzo się spieszyła, by odpowiedzieć na moje pytania.
– Jest pisarzem – rzekła. – Dwa lata temu opublikował pierwszą książkę.
Zadzwoniła w środę wieczorem, zaledwie trzy dni przed wyznaczonym terminem, a w jej głosie pobrzmiewała nuta paniki. Otóż Michael Palmer, poeta, który obiecał wystąpić na sobotnim wieczorze autorskim, właśnie odwołał swój przyjazd do Nowego Jorku, no i ona, jako organizatorka spotkania, pomyślała sobie, że może mógłbym przyjść w jego zastępstwie. Cóż, nie ujęła tego zbyt taktownie, lecz mimo to się zgodziłem. Nie miałem wówczas jeszcze zbyt imponującego dorobku – ot, zaledwie sześć czy siedem opowiadań wydrukowanych w niskonakładowych pismach literackich, garść artykułów, trochę recenzji książkowych – więc to nie było tak, że ludzie walili drzwiami i oknami, byleby tylko usłyszeć, jak czytam swoje najnowsze utwory. Zatem przyjąłem zaproszenie zdenerwowanej kobiety i przez następne dwa dni sam żyłem ogarnięty paniką, rozpaczliwie szukając w moim bardziej niż skromnym dorobku literackim czegoś, czego nie musiałbym się wstydzić, jednego opowiadania na tyle dobrego, abym mógł je przeczytać na głos w sali pełnej obcych ludzi. W piątek po południu wstąpiłem do paru księgarni, chcąc kupić książkę Sachsa. Wydawało mi się, że powinienem dowiedzieć się czegoś o jego twórczości przed naszym spotkaniem. Niestety, książki, która wyszła dwa lata temu, nigdzie już nie mieli.
Tak się pechowo złożyło, że w nocy z piątku na sobotę ze Środkowego Zachodu nadciągnęła potężna śnieżyca; rano półmetrowa warstwa śniegu okrywała miasto. Oczywiście w tej sytuacji najrozsądniej byłoby skontaktować się z kobietą, która zaprosiła mnie na to spotkanie, ale jak ostatni dureń zapomniałem zapisać jej numer telefonu, więc kiedy do pierwszej po południu sama się do mnie nie odezwała, pomyślałem sobie, że trzeba czym prędzej ruszać na drugi koniec miasta. Ubrałem się ciepło, włożyłem kalosze, po czym wetknąwszy do kieszeni palta swoje najnowsze opowiadanie, wyszedłem na Riverside Drive i skręciłem do stacji metra mieszczącej się przy rogu Sto Szesnastej i Broadwayu. Wprawdzie niebo zaczynało się przejaśniać, ale jezdnie i chodniki nadal pokrywała gruba warstwa śniegu i ruch uliczny był prawie zerowy. Kilka samochodów i ciężarówek stało porzuconych w zaspach przy krawężnikach; tylko od czasu do czasu pojedynczy wóz sunął wolno przed siebie, centymetr po centymetrze, a i tak wpadał w poślizg, gdy kierowca wciskał hamulec, żeby zatrzymać się na światłach. Kiedy indziej bawiłaby mnie tego typu dezorganizacja życia w mieście, ale tamtego dnia panował tak paskudny ziąb, że nawet nie chciało mi się podnosić wtulonej w ramiona głowy i wystawiać nosa zza szalika. Od świtu temperatura na termometrach systematycznie spadała; mróz dawał się we znaki, a znad rzeki Hudson dął przenikliwie ostry wiatr, którego gwałtowne podmuchy waliły mnie w plecy i dosłownie popychały naprzód. Zanim doszedłem do stacji metra, byłem cały skostniały. Ku mojemu zdziwieniu okazało się, że metro kursuje jak gdyby nigdy nic, a skoro tak, pomyślałem sobie, to pewnie spotkanie autorskie też nie zostało odwołane. Zszedłem schodami w dół i kupiłem bilet.
Dziesięć po drugiej dotarłem do baru Nashe’a. Lokal był czynny, ale kiedy oczy mi przywykły do panującego wewnątrz półmroku, zobaczyłem, że nikogo w środku nie ma. Za ladą stał barman w białym fartuchu, który czerwoną ścierką starannie wycierał do sucha szklanki. Był to mężczyzna solidnie zbudowany, w wieku około czterdziestu lat; kiedy ruszyłem w jego stronę, spojrzał na mnie niemal jak na intruza, którzy chce zakłócić jego samotność.
– Przepraszam, czy to nie tu o wpół do trzeciej ma się odbyć spotkanie autorskie? – spytałem.
Ledwo wypowiedziałem te słowa, poczułem się jak kretyn.
– Odwołano je – odparł barman. – i słusznie, bo w taką pogodę jak dziś nie miałoby najmniejszego sensu. Poezja to bardzo piękna rzecz, ale nie warto odmrażać sobie dla niej tyłka.
Usiadłem na stołku barowym i zamówiłem bourbona. Wciąż trzęsłem się z zimna, więc pomyślałem sobie, że dobrze byłoby się rozgrzać, zanim znów będę musiał wyjść na mróz. Szklankę opróżniłem dwoma haustami i ponieważ od razu poczułem się lepiej, zamówiłem drugą. Miałem jeszcze trochę trunku na dnie, kiedy drzwi się otworzyły i w barze pojawił się następny klient. Był to młody, wysoki mężczyzna, przeraźliwie chudy, o pociągłej twarzy i bujnej, ciemnej brodzie. Tupnął kilka razy, żeby strząsnąć z butów śnieg, uderzył jedną odzianą w rękawicę dłonią o drugą, a w końcu odetchnął głośno, wypuszczając z ust kłęby pary. Dziwny przedstawiał widok, kiedy tak stał w przejściu, tyczkowaty, w pogryzionym przez mole palcie, w czapce baseballowej i w granatowym szaliku omotanym wokół głowy, żeby chronić uszy przed mrozem. Wyglądał jak ktoś cierpiący na straszny ból zęba albo jak wygłodzony rosyjski żołnierz gdzieś pod Stalingradem. Z miejsca nasunęły mi się oba skojarzenia, pierwsze komiczne, drugie – dość smętne. Ale nie roześmiałem się, albowiem w oczach przybysza była jakaś niezwykła intensywność, jakaś siła, która nakazywała traktować go z szacunkiem. Facet miał w sobie coś z Ichaboda Crane’a z wiersza Johna Whittiera, a także ze sławnego abolicjonisty Johna Browna, kiedy jednak przestałem zwracać uwagę na jego strój i sylwetkę koszykarza, nagle dojrzałem zupełnie innego człowieka – człowieka, któremu nic nie jest w stanic umknąć i którego umysł zawsze pracuje na najwyższych obrotach.
Читать дальшеИнтервал:
Закладка:
Похожие книги на «Lewiatan»
Представляем Вашему вниманию похожие книги на «Lewiatan» списком для выбора. Мы отобрали схожую по названию и смыслу литературу в надежде предоставить читателям больше вариантов отыскать новые, интересные, ещё непрочитанные произведения.
Обсуждение, отзывы о книге «Lewiatan» и просто собственные мнения читателей. Оставьте ваши комментарии, напишите, что Вы думаете о произведении, его смысле или главных героях. Укажите что конкретно понравилось, а что нет, и почему Вы так считаете.