Z czasem moje połowy zaczęły wyglądać w miarę zadowalająco. Na ogół były to, rzecz jasna, błahostki i drobiazgi, ale trafiały się zupełnie nieoczekiwane znaleziska: składany teleskop z pękniętą soczewką; gumowa maska potwora Frankensteina; koło od roweru; maszyna do pisania z rosyjską czcionką, prawie jak nowa, tylko bez pięciu klawiszy i odstępnika; paszport mężczyzny nazwiskiem Quinn. Dzięki takim skarbom udawało mi się przetrwać gorsze dni, a pomału zaczęłam tyle zarabiać u Reanimatorów, że nie musiałam sięgać do skarbonki. Mogłam chyba robić jeszcze lepsze interesy, ale w duchu wyznaczyłam sobie pewne nieprzekraczalne granice. Postanowiłam na przykład nie ruszać zmarłych. Okradanie zwłok to w fachu szperacza jedna z najbardziej dochodowych specjalności, okazja nie do pogardzenia. Mówiłam sobie, że jestem głupia, że grymaszę jak panienka z dobrego domu, której życie niemiłe… wszystko na nic. Owszem, próbowałam. Parę razy byłam bliska tego, żeby się przemóc – ale w ostatniej chwili zabrakło mi odwagi. Pamiętam pewnego starca i kilkunastoletnią dziewczynę: kucnęłam przy nich, moje ręce same wyciągnęły się w ich stronę, usiłowałam sobie wmówić, że to nic takiego… Albo któregoś dnia na ulicy Abażurów, wczesnym rankiem, chłopczyk mniej więcej sześcioletni… Nie potrafiłam, i już. I nie był to nawet rodzaj pychy, że tak niby moralnie postępuję. Po prostu nie umiałam się posunąć aż tak daleko.
Traciłam także i przez to, że trzymałam się na uboczu. Nie zadawałam się z innymi szperaczami, nie nawiązałam żadnych przyjaźni. A w tym fachu człowiek potrzebuje sprzymierzeńców, zwłaszcza dla obrony przed Sępami – szperaczami, którzy żyją z okradania innych szperaczy. Inspektorzy pobłażają tym podlecom, skupieni na szperaczach bez licencji. A życie rzetelnego szperacza to nieustająca wolnoamerykanka, jedno pasmo ataków i kontrataków, niepewność dnia ani godziny. Moje łupy podwędzano mi średnio raz na tydzień i w końcu zaczęłam z góry wkalkulowywać te straty jako nieodłączny element pracy. Gdybym miała przyjaciół, może uniknęłabym niektórych napaści. Czułam jednak, że na dłuższą metę nie opłaca się przyjaźnić z tak odrażającą hałastrą jak szperacze, właściwie nie lepsi od Sępów. Mdliło mnie, kiedy słuchałam, jak knują, chełpią się i łżą. Grunt, że zawsze potrafiłam uratować wózek. Byłam w Mieście od niedawna i miałam jeszcze dość siły, żeby nie dać sobie wyrwać wózka, dość pary w nogach, żeby w razie czego uciec.
Bądź wyrozumiały. Wiem, zbaczam z tematu, ale jeśli nie będę opowiadać, jak mi pamięć dyktuje, raz na zawsze wszystko zapomnę. Mój umysł nie jest już taki jak dawniej. Zrobił się bardziej powolny, leniwy, mniej giętki, meczy mnie podążanie za choćby najprostszą myślą. Tak więc się ta historia zaczyna – czy chcę, czy nie chcę. Słowa nasuwają mi się tylko wtedy, kiedy myślę, że już nigdy ich nie znajdę, dopiero gdy tracę ostatnią nadzieję, że jeszcze kiedykolwiek zdołam się wypowiedzieć. Co dzień te same smagania, ta sama pustka w głowie, to samo pragnienie, żeby zapomnieć, a zarazem pamiętać. A kiedy coś wreszcie rusza z miejsca, to nigdzie indziej, tylko zawsze właśnie tu, dopiero na samej krawędzi ołówek raczy pisać. Historia zaczyna się i urywa, robi parę kroków i gubi się, a po każdym słowie jakież cisze, jakież słowa umykają i nikną bezpowrotnie.
Długo starałam się niczego nie wspominać. Żyjąc chwilą łatwiej dawałam sobie radę, łatwiej unikałam ataków melancholii. Widzisz, pamięć to najgorsza pułapka, więc powstrzymywałam się ze wszystkich sił, pilnowałam jak mogłam, żeby moje myśli nie myszkowały po przeszłości. Ale ostatnio tracę kontrolę, chyba co dzień bardziej, i czasem po prostu nie umiem się oderwać: od rodziców, od Williama, od ciebie.
Byłam szalonym dzieckiem, prawda? Dorosłam szybciej niż należy, pozjadałam wszystkie rozumy. A teraz wciąż myślę o tym, jaki ból zadałam rodzicom, jak matka płakała, kiedy jej powiedziałam, że tu jadę. Nie dość, że stracili Williama, mieli utracić i mnie. Proszę cię, gdybyś się z nimi widział, powtórz im, że żałuję. Muszę mieć pewność, że ktoś im ode mnie to powie, a tylko na ciebie mogę liczyć.
Owszem, wielu rzeczy się wstydzę. Chwilami własne życie wydaje mi się serią żalów, złych wyborów, nieodwracalnych błędów. Tak to bywa, kiedy zaczynasz spoglądać wstecz. Ze zgrozą widzisz, kim naprawdę byłeś. Wiem, za późno na przeprosiny. Na wszystko już za późno. Pozostaje tylko pchać wózek. Czytaj więc moje słowa. Prędzej czy później i tak będę chciała wyznać ci całą prawdę, więc chronologia nie gra roli: obojętne, czy o pierwszym zdarzeniu opowiem w drugiej kolejności, a o drugim na końcu. Wszystko naraz kłębi mi się w głowie, skupienie uwagi na jednej rzeczy przez czas dość długi, żeby o niej opowiedzieć, to już spory sukces. Jeśli nie możesz się połapać, to wielka szkoda, ale nie mam wyboru. Muszę brać wszystko tak, jak mi się samo nasuwa.
Nigdy nie odnalazłam Williama, ciągnęła. Może to zresztą oczywiste. Nie odnalazłam go ani nie spotkałam nikogo, kto umiałby powiedzieć, gdzie on jest. Rozsądek podpowiada, że mój brat nie żyje, ale to jeszcze nic pewnego. Nie ma nic na potwierdzenie nawet najbardziej szalonych hipotez, a póki nie dostanę do ręki niezbitego dowodu, wolę o niczym nie przesądzać. Niewiedza wyklucza i nadzieję, i rozpacz. Najlepszym wyjściem jest powątpiewanie – wielkie w tych okolicznościach błogosławieństwo.
Nawet jeśli Williama nie ma w Mieście, może być gdzie indziej. Pamiętaj, że to ogromna kraina, więc nie sposób zgadnąć, dokąd mógł pojechać. Podobno za obszarem rolniczym na zachodzie przez setki kilometrów ciągnie się pustynia. Ale dalej, jak niesie wieść, są inne miasta i łańcuchy górskie, pracują kopalnie i fabryki, olbrzymie przestrzenie sięgają drugiego oceanu. Może jest w tym wszystkim źdźbło prawdy. Jeśli tak, to William mógł spróbować szczęścia – gdzieś tam, hen. Zdaję sobie sprawę, że niełatwo jest wydostać się z Miasta, ale oboje wiemy, jaki był William. Gdyby istniała choćby najmniejsza szansa ucieczki, umiałby ją wykorzystać.
Nie mówiłam ci, że niespełna tydzień przed wyjazdem widziałam się z naczelnym gazety Williama. Musiało to być ze trzy czy cztery dni przed naszym pożegnaniem, więc nie przyznałam ci się, bo się bałam, że znów zaczniemy się spierać. I bez tego nie najlepiej się między nami działo, a kolejna kłótnia tylko by zepsuła ostatnie wspólne chwile. Błagam, nie gniewaj się. Chybabym tego nie zniosła.
Naczelny – niejaki Bogat – był łysy i brzuchaty, nosił staroświeckie szelki i zegarek z dewizką. Przypominał mi mojego dziadka: był tak samo jak dziadek zapracowany, lizał czubek ołówka, nim zaczął pisać, i emanował roztargnioną dobrotliwością, w której wyczuwało się domieszkę, sprytu, uprzejmością, spod której przebijały okrutne błyski. Prawie godzinę przesiedziałam w sekretariacie. Kiedy wreszcie znalazł wolną chwilę, wziął mnie za łokieć i zaprowadził do gabinetu, posadził we własnym fotelu i wysłuchał mojej opowieści. Mówiłam chyba przez pięć, może dziesięć minut, zanim mi przerwał. William od ponad dziewięciu miesięcy nie nadesłał żadnej korespondencji, powiedział. Owszem, w Mieście nie działa już łączność, ale to bez znaczenia. Dobry dziennikarz zawsze znajdzie sposób, żeby przekazać artykuł – a William był najlepszy. Dziewięć miesięcy zupełnego milczenia mogło oznaczać tylko jedno: spotkało go coś złego i już nie wróci. Zwięźle, bez ogródek. Wzruszyłam ramionami i odparłam, że to tylko domysły.
Читать дальше