Żałowała tylko jednego – że nie pochowała go jak Żyda w ciągu dwudziestu czterech godzin od chwili jego śmierci. To było grzechem, zwłaszcza w stosunku do niego. Jednak troszcząc się o Philipa, jak o małego, chorego chłopca, tam, w owej górskiej samotni, pokochała go jeszcze mocniej i w rezultacie nie była w stanie pozwolić mu odejść bez ponownego wzbudzenia – w trakcie tych pośmiertnych nocy poślubnych – namiętności i intymności zapamiętanej ze „starych i dobrych czasów”. W końcu mimo wszystko zrozumiała, że żadne seksualne rozkosze nie ożywią jego ciała i naprędce pochowała go zgodnie z tradycyjnym, żydowskim obrządkiem na starym, miejscowym cmentarzu. Tak więc po śmierci spoczął pośród samych Jankesów o irlandzkich nazwiskach. Na płycie nagrobnej, pod jego nazwiskiem, wyryto słowa: OJCIEC DIASPORYZMU.
Jego niechęć do mnie – a może do wspomnień o mnie? – osiągnęła maniakalny szczyt kilka miesięcy wcześniej, kiedy mieszkali w New Jersey. Pisała, że po powrocie z Meksyku postanowił, iż tam będzie ich dom, i zabrał się do tworzenia dzieła pt. „Jego gra”, w którym miał zamiar wyjawić moje skandaliczne postępki i zdemaskować mnie publicznie jako oszusta i szarlatana. Jeździli do pobliskiego Newark, gdzie on bezskutecznie starał się zgromadzić „dokumentację” potwierdzającą, że nie jestem tym, za kogo się podaję. Siedząc z nim w samochodzie na ulicy koło szpitala, gdzie przyszedłem na świat (pod którym obecnie wyznaczali sobie spotkania handlarze narkotykami), płakała i zaklinała go, by powrócił do rozsądku, gdy rozwodził się godzinami o moich oszustwach i kłamstwach. Pewnego poranka, kiedy jedli śniadanie w kuchni ich domku w Hackensack, stwierdził, że już wystarczająco długo zachowywał pozory i od teraz nie ma ochoty przestrzegać praw uczciwej gry wobec swego oponenta, czyli mnie. Postanowił spotkać się z moim sędziwym ojcem jeszcze tego samego dnia, żeby wyjawić mu „prawdę o jego przewrotnym synu”. „Jaką znowu prawdę?” – krzyczała ona. – Prawdę! To, że wszystko w nim jest kłamstwem! Że swój sukces życiowy zawdzięcza kłamstwu! Że oszukiwał ludzi co do swojej osoby i swego gównianego talentu! On jest szalbierzem, on jest moim cholernym dublerem, nieuczciwym łgarzem i pierdolonym hipokrytą… I zamierzam oznajmić to całemu światu, zaczynając dziś od tego durnego starucha!” A kiedy nie chciała zawieźć go pod adres, gdzie mieszka mój ojciec (który to adres zapisał na skrawku papieru i trzymał w portfelu od chwili powrotu z Meksyku), rzucił się na nią z widelcem i dotkliwie zranił w rękę, którą zasłoniła sobie oczy.
Od tamtej pory każdego dnia, niemal każdej godziny myślała o tym, by od niego uciec. Jednak nawet gdy spoglądała na bliznę po ciosie widelcem, jaka pozostała jej na ręce, na zaskorupioną krew na owej bliźnie – nie miała siły porzucić go schorowanego na pastwę losu. Zamiast tego wrzeszczała, że jego wściekłość to efekt fatalnej, meksykańskiej kuracji – a szarlatanem okazał się fałszywy lekarz z Meksyku. A prawdziwa przyczyna jego podłego nastroju to rak. Wtedy to on stwierdził, że raka nabawił się przez pisarza – że przez trzy dziesięciolecia był narażony na zdradliwe łgarstwa pisarza, co sprawiło, iż w wieku pięćdziesięciu ośmiu lat stanął oko w oko ze śmiercią. Wówczas, obdarzona skorą do poświęceń duszą pielęgniarki, Wanda Posseski dała za wygraną i oznajmiła, że nie może dłużej żyć z kimś tak szalonym i – że odchodzi!
– Porzucasz mnie dla niego! – wykrzyknął triumfalnym głosem, tak jakby odkryła właśnie lekarstwo na jego nowotwór. – Porzucasz tego, który cię kocha, dla zakłamanego sukinsyna. On wypieprzy cię na wszystkie sposoby, a potem zniknie!
Ona zaprzeczyła, lecz, rzecz jasna, on się nie mylił – marzyła, że znajdzie ratunek w moich ramionach; dała mi taki sygnał tamtej nocy, kiedy wtargnęła do hotelowego pokoju w arabskiej dzielnicy Jerozolimy z sześcioramienną gwiazdą od Wałęsy, szukając schronienia u oryginału, istnienie którego tak rozwścieczało duplikat.
– Odchodzę! Wynoszę się stąd, Philipie, zanim będzie jeszcze gorzej! Nie potrafię żyć z niedojrzałym i zwariowanym człowiekiem!
Kiedy jednak ruszyła ku drzwiom, po raz pierwszy nie dając się omamić jego cierpiętniczym minom, on zaszlochał histerycznie:
– Och, mamuśku, przepraszam – i zwalił się na kolana. Zaczął obcałowywać jej pokaleczoną rękę i dodał. – Przebacz mi! Obiecuję, że już nigdy cię nie zranię!
A potem ten bezwstydny, nieopanowany, rozpieszczony szaleniec, powodowany w równym stopniu odruchem, co wyrachowaną kalkulacją, ten schorowany nieszczęśnik, który za każdym razem ponosił fiasko, zaczął wylizywać rany, jakie sam jej – zawsze bezbronnej wobec jego sztuczek – wcześniej zadał. Skamląc żałośnie, rozpaczliwie wyjąc mlaskał łakomie, jakby krew sącząca się z jej żył stanowiła eliksir zdolny przedłużyć jego marny żywot.
Ponieważ w owym czasie ważył już ledwie około pięćdziesięciu kilogramów, nie stanowiło większego problemu dla kobiety tak silnej jak ona podnieść go z podłogi i zanieść po schodach do łóżka. Zrobiła to, a potem usiadła przy nim i ujęła jego drżące dłonie. Wtedy on opowiedział jej o sobie, wyznał, kim jest naprawdę – opowiedział historię jakże odmienną od tych, którymi zasypywał ją wcześniej. Nie chciała mu uwierzyć i w liście do mnie nie powtórzyła ani słowa z tego wyznania. Twierdziła że wtedy najpewniej majaczył w gorączce, bo gdyby mówił serio, to musiałaby doprowadzić do jego aresztowania albo umieszczenia w domu dla obłąkanych. Kiedy w końcu odkrył przed nią wszystkie haniebne przewinienia, jakich się dopuścił, zapadł zmierzch i nadeszła pora karmienia chorego. Nim jednak dała mu kolację, delikatnie, posługując się gąbką i miską z ciepłą wodą, umyła go w łóżku i, jak każdego wieczoru, wymasowała mu nogi, aż zaczaj mruczeć jak kocur.
Ostatecznie, jakie to miało znaczenie, kim był i co zrobił, albo co też myślał o sobie i własnej przeszłości, do czego był zdolny, na co mógł się poważyć, do czego doprowadziła go fatalna choroba?
Niewinny czy zdeprawowany, bezbronny czy bezwzględny, niedoszły, żydowski wybawca czy tani, przewrotny oszust – cierpiał przecież, ona zaś była tam po to, by złagodzić jego cierpienia. I kobieta, którą zranił w rękę przy śniadaniu (celując widelcem w jej twarz), uśpiła go – choć nawet o to nie prosił – obciągając mu i połykając nasienie; wysysając z niego wszystkie słowa. Tak przynajmniej stwierdziła albo też ktoś kazał jej tak napisać w liście. Dalej widniało ostrzeżenie, abym przypadkiem nie napisał o nich, o tej parze grubiańskich, nieokrzesanych szaleńców, parze katastrofistów splecionych ze sobą więzami demonicznego konfliktu, połączonych za sprawą teatralnych, wariackich, psychotycznych banałów, ani słowa w żadnej ze swych książek. Jej listowne posłanie głosiło: „Proszę szukać źródeł dla swych komedii gdzie indziej. Pójdziemy swoimi drogami. Zmarłego lepiej zostawić w spokoju. Ale ośmieli się pan tylko zadrwić z nas w jakiejś ze swoich książek i nigdy już się pan od nas nie uwolni. Wtedy będzie czekać pana starcie z Pipikiem i Jinx, żywymi i w świetnej formie”.
Ta informacja, rzecz prosta, stanowiła antytezę zapewnień o wzajemnym pokoju, jakich można było się spodziewać.
Następnego poranka po pogodzeniu się obojga pewne rzeczy znowu zaczęły ją niepokoić, choć początkowo mogło się wydawać, że wcześniejsza napaść na nią była wstrząsem również dla niego i za sprawą tego wstrząsu zdoła okiełznać swe desperackie odruchy. Otóż zwrócił się do niej tegoż ranka – „głosem tak ciepłym jak pański” napisała – głosem stonowanym, łagodnym, głosem, który pragnęła usłyszeć, głosem, jaki jej zdaniem rozbrzmiewałby w moim sanktuarium, gdzie w porywie mściwej pokusy chciała wcześniej zbiec.
Читать дальше