Lubię sobie wpaść na internetowe błogi i zobaczyć, co gra w psychice młodych dziewcząt. Jedna z nich zwierzyła się niedawno z powagą: „Na przystanku tramwajowym przy Nowym Świecie stała piękna dziewczyna w butach o zaokrąglonym nosku. Od razu wiedziałam, że z prowincji, bo nosi się tylko w szpic, przecież pisali… I całą jej urodę szlag trafił przez buty”. Nie trafił, spokojnie… Inna skleciła kolejną złotą myśl: „Pisali, że dziś już nie są modne hipermarkety, tylko malutkie sklepiki. Przestaję robić zakupy w Hypernovej”. A ja wręcz przeciwnie: niemal od zawsze mam ulubiony osiedlowy sklepik (ulubiony, bo blisko), ale gdy robię zakupy na cały tydzień, to jadę do hipermarketu, bo wszystko, czego potrzebuję, kupię w jednym miejscu. I nie będę się katować malutkim sklepikiem, bo pisali…
Kolorowych pism nie czyta się po to, aby bezwarunkowo im ulegać, ale żeby mieć orientację i wybór. Te, co w nich piszą, też nie chcą pewnego dnia zobaczyć na bankiecie dwunastu identycznie ostrzyżonych pań w jednakowych sukniach, a w dodatku – skoro pisali, że modny jest szafir – to nawet łosoś na stole będzie szafirowy.
Zamiast kolejnego Coelho – pisali, że modny! – poczytajcie sobie wspaniałą nowelkę Śniadanie u Tiffany’ego Trumana Capote’a, skądinąd także oryginała, mimo – a może właśnie dlatego – że lubił śledzić, co pisali, a robić to po swojemu. Otóż jego bohaterka, Holly Golightly, także robiła wszystko na opak, i w ślad za nią każda z nas, studentek z lat sześćdziesiątych, szukała własnego „opaku”. Niektórym zostało to na resztę życia. „Opak” dotyczy nie tylko ciuchów, lecz wielu sytuacji, także zawodowych, życiowych i towarzyskich. I wiecie co? Najlepiej się go wymyśla, śledząc, co pisali. Bo w sumie po to piszą.
Jeśli to sierpień – jestem na Mazurach. Jeśli to lato i sezon ogórkowy – nadeszła pora na potwory. Jeśli szukacie potwora – potwór to ja. Co roku latem upycham do auta komputer. Co roku trochę piszę, trochę gram, czytam, pływam, słucham, jak rośnie trawa, patrzę, jak płyną chmury i jak bez wdzięku szamoczą się w wodzie trzydziestolatkowie z piwnymi brzuchami. Trochę rozwalam się na leżaku i udaję, że się nie opalam.
– Dlaczego się opalasz, wszędzie piszą, że to niezdrowe – ostrzega co roku mąż, stojąc przezornie w cieniu, a ja co roku odpowiadam:
– Ja tylko leżę w słońcu i się relaksuję. A jaki mam wysoki filtr! – dorzucam, przypominając sobie, że krem z filtrem numer 20 leży w szafce. Na razie mam w głowie bardzo mocny filtr, numer co najmniej 2692, bo na wakacjach filtruję wszystko, co utrudnia mi odpoczynek i pracę. Każdego roku wypoczywam, a równocześnie zaczynam albo kończę nową powieść. I co roku, od trzynastu lat, do naszego mazurskiego domu zwala się towarzystwo, nasze lub naszej córki Małgosi, i czy się chce, czy nie, wieczorem trzeba ugotować gigantyczny gar zupy, na dziesięć – dwanaście osób, aby po kąpieli i relaksie z filtrami wszyscy mogli coś zjeść.
– Wystarczy byle co, to przecież wakacje. Ziemniaki, kwaśne mleko, kromka chleba… – mówią ochoczo o dziesiątej rano, a około czternastej stają na werandzie i ruszając nosami, pytają z, zaangażowaniem: – Co to za zapachy? Czy to nie ogórkowa? Uwielbiam ogórkową…
– Taaa… – odpowiadam z leżaka i dorzucam: – Obiad o szesnastej, bo mięso twarde, idźcie do wody, muszę mieć chwilę ciszy.
Leżę i myślę nad książką. O szesnastej oni ochoczo i ze szczękiem rozstawiają talerze i malowniczo rozrzucają łyżki. O szesnastej piętnaście są już nerwowi. O szesnastej dwadzieścia zaczynają łykać zupę. O szesnastej dwadzieścia pięć zawsze – zawsze! – jeden z nich, ten najlepiej wychowany przez mamusię, mówi przymilnie:
– Mogę prosić repetę? – i uśmiecha się rozkosznym uśmiechem jedynaka.
Ten uśmiech na mnie nie działa. Nigdy nie działał. Więc odpowiadam:
– Nie będziesz zjadał trzech talerzy zupy, którą w pocie czoła gotowałam cały wczorajszy, upalny wieczór, zamiast pisać książkę lub grać w diablo. Nie dostaniesz też repety drugiego dania. Zrobiłam obiad na trzy dni, bo wtedy złapię czterdzieści osiem godzin odpoczynku od gotowania. Możecie jeść, ile dusza zapragnie, chleba z serem i pomidorami.
Dobrze Wychowany Chłopiec zawsze mówi wtedy z wyrzutem:
– Przecież ja chciałem sprawić pani przyjemność!
– Jaką? – pytam, z pikantnym filtrem nr 148, który grubo rozsmarowuję na moim dobrym wychowaniu.
– No… że jest pani świetną gospodynią. Myślałem, że sprawi to pani satysfakcję – oznajmia Bardzo Dobrze Wychowany Chłopiec, który zapewne równie znakomicie wychował własną matkę, obklejając ją filtrem numer 429, złożonym z samych pochwał: „Mamusiu, jaka pyszna zupa… Mamusiu, jak pięknie wyprałaś skarpetki… Mamusiu, wyprasuj koszulę… Mamusiu, śniadanie na ósmą trzydzieści, najlepiej do łóżka”. Wkrótce będzie mówił tak do żony.
Rozsmarowuję starannie filtr numer 656, złożony z piekącej szczerości i łagodnego feminizmu:
– Ugotowanie zupy nie daje mi żadnej satysfakcji, zwłaszcza w temperaturze plus 30 stopni na dworze i plus 45 w kuchni, bo w tym czasie mogłabym coś pisać, czytać albo posiedzieć na werandzie i pogadać, popijając czerwone wytrawne. Bo to nie są tylko wasze wakacje, to są także moje wakacje. I nie mam ambicji bycia dobrą gospodynią. Mam ambicje być fatalną gospodynią – oznajmiam, a oni patrzą na mnie z rosnącą zgrozą. „To ma być matka, to ma być żona, to ma być pani gościnnego domu…” – czytam w ich niewinnych niebieskich męskich oczach (nawet gdy piwne, i tak są zawsze niebieskie i niewinne).
– Jak zwykle jesteś potworem! – chichocze moja córka i prycha zupą ogórkową.
– Jestem i daje mi to satysfakcję, nie tylko latem – wyjaśniam Bardzo Dobrze Wychowanemu Chłopcu.
Wstaję z leżaka i idę po filtr numer 20. Niech sobie poleży w trawie, może trawa nie zżółknie, choć wszystkimi ścieżkami już skrada się jesień.
A w jesieni – jeśli jeszcze ich nie macie – zaopatrzcie się w całoroczne filtry, chroniące przed próbami rozmiękczania waszego człowieczeństwa metodą „na matkę Półkę”, która ma zadbać o wszystkich, choć o nią nikt nie dba.
Bądźcie potworami, nie tylko w sezonie ogórkowym. Róbcie swoje, a do całej reszty zaganiajcie też dzieci, mężów, gości.
Owszem, jednemu mazurskiemu gościowi dałam trzy talerze zupy i repetę drugiego dania. Ale wtedy gdy gotowałam, on wyprasował mi dwie bluzki, zrobił małą przepierkę i oczyścił rynny z zeszłorocznych śmieci. A potem relaksowaliśmy się w słońcu, z filtrami numer 20 schowanymi w szafce.
W znajomej odezwała się artystka. Zawsze się odzywa, od lat, choć studia dały jej fach, którym wzgardziła. „Przecież nie będę nauczycielką!” – tłumaczyła, tak jakby było oczywiste, że jest ponad nauczycielami.
Dziesięć lat temu chciała projektować biżuterię, ale nie doczekaliśmy się wzoru choćby kółka do nosa. Osiem lat temu uznała, że fascynuje ją fotografia, i człowiek nie mógł się ruszyć, by nie zastawiła mu drogi, oślepiając fleszem. Pięć lat temu zastanawiała się nad dagerotypią, potem nad redagowaniem prozy dla jakiegoś wydawnictwa, później chciała pracować w filmie. Wreszcie wyszła za mąż, urodziła dzieci i marzenie o uprawianiu sztuki ją opuściło. Odkryła uroki „nicnierobienia” przy dobrze zarabiającym mężu, czasem coś ugotowała (głównie makaron na różne sposoby), ale najczęściej wlokła rodzinę do knajpy lub zamawiała gotowce przez telefon. Mijały lata, dzieci rosły i w zasadzie trudno było się spodziewać, że po czterdziestce znów muza walnie ją skrzydłem w głowę w trakcie gotowania makaronu („pasty”, jak mówiła) lub polewania sałaty jogurtem z czosnkiem („dipem”). A jednak…
Читать дальше