W mroku wczesnego poranka przy skale trochę poniżej wierzchołka dały się słyszeć jakieś odgłosy. Ze stosu chrustu i zeschłych liści wypełzli dwaj chłopcy, dwa mgliste cienie rozmawiające sennie ze sobą. Byli to bliźniacy pełniący dyżur przy ognisku. Teoretycznie jeden z nich powinien spać, a drugi czuwać. Nigdy jednak nie udawało im się działać rozsądnie, jeżeli „rozsądnie” znaczyło „niezależnie”, a że nie mogli obaj czuwać całą noc, obaj spali. Teraz ruszyli ku ciemniejącej plamie ogniska sygnalnego, ziewając, trąc oczy, drepcąc znanymi ścieżkami. Doszedłszy na miejsce przestali ziewać i jeden z nich pobiegł szybko z powrotem po chrust i zeschłe liście.
Drugi ukląkł przy ognisku.
– Na pewno zgasło.
Zaczął grzebać patykami, które mu brat wsunął w dłonie.
– Nie.
Położył się, przysunął usta do ciemniejącej plamy i zaczął dmuchać. Czerwony blask rozświetlił mu twarz. Przestał na chwilę dmuchać.
– Sam… podaj coś… na rozpałkę.
Eryk pochylił się i dmuchnął znów leciutko, aż plama rozjaśniła się. Sam wetknął kawałek suchego jak pieprz drzewa w rozżarzony chrust i nakrył gałęzią. Rozjarzyło się i gałąź zajęła się ogniem. Sam podłożył więcej chrustu.
– Nie spal wszystkiego – rzekł Eryk – za dużo nakładasz.
– Ogrzejemy się.
– Ale będziemy musieli szukać drzewa.
– Zimno mi.
– Mnie też.
– Poza tym, jest…
– …ciemno. Więc zgoda.
Eryk usiadł w kucki i przyglądał się, jak Sam dokłada do ognia. Ułożył stos z kawałków drzewa, które od razu objął płomień; ognisko było zabezpieczone.
– Mało brakowało.
– Ale by się…
– Złościł.
– No.
Przez kilka chwil bliźniacy patrzyli na ogień w milczeniu. Polem Eryk zachichotał.
– Prawda, jak się złościł?
– O ogień…
– I świnię.
– Szczęście, że się czepił Jacka, a nie nas.
– No. Pamiętasz tego starego Złośnika w szkole?
– Chłopcze, ty mnie po-wo-li do-pro-wa-dzisz do szaleństwa!
Bliźniacy parsknęli identycznym śmiechem, potem przypomnieli sobie ciemność i inne rzeczy i rozejrzeli się wokół niespokojnie. Uwijające się pilnie u stosu płomienie znów przyciągnęły ich wzrok. Eryk patrzył na rozbiegane stonogi, które szalały nie mogąc ujść płomieniom, i przyszło mu na myśl ich pierwsze ognisko – tuż obok, w dole, przy stromym zboczu, gdzie teraz panowały zupełne ciemności. Nie lubił tego wspominać, toteż zwrócił oczy ku wierzchołkowi góry.
Ciepło zaczęło już promieniować i przygrzewać rozkosznie. Sam bawił się układaniem ciasno obok siebie patyków na ogniu. Eryk wyciągnął dłonie sprawdzając, z jakiej odległości od ognia żar nie będzie dokuczał. Patrząc leniwie ponad ogniskiem przed siebie rekonstruował z płaskich cieni dzienne kontury porozrzucanych skał. W tym miejscu jest wielka skała, w tamtym trzy kamienie, tu rozszczepiony głaz, a za nim powinna być wyrwa, ale… zaraz…
– Sam.
– Hę?
– Nic.
Płomienie zawładnęły patykami, kora zwijała się i odskakiwała, drzewo trzaskało. Stos zapadł się do środka i rzucił krąg światła na wierzchołek góry.
– Sam…
– Hę?
– Sam! Sam!
Sam spojrzał na Eryka z rozdrażnieniem. Widząc napięcie we wzroku brata przeraził się. Obiegł ognisko, kucnął przy Eryku i wytrzeszczył oczy. Znieruchomieli, mocno przytuleni – czworo szeroko rozwartych oczu i dwoje rozchylonych ust.
Daleko w dole zaszeptały drzewa lasu, zaszumiały. Rozwiały się włosy na czołach chłopców, płomienie skoczyły w bok od ogniska. O piętnaście jardów od nich załopotała powiewająca na wietrze tkanina.
Żaden z chłopców nie wydał krzyku, tylko mocniej przytulili się do siebie i jeszcze szerzej rozdziawili usta. Chwilę tak siedzieli, skuleni, przy ognisku buchającym iskrami, dymem i falami migotliwego blasku na wierzchołek góry.
Potem, kierowani jedną przerażającą myślą, wygramolili się na skały i uciekli.
Ralf miał sen. Jak mu się zdawało, po godzinach rzucania się i przewracania hałaśliwie z boku na bok pośród suchych liści, zasnął wreszcie. Przestał nawet słyszeć głosy krzyczących przez sen chłopców w innych szałasach, przeniósł się bowiem we śnie do domu rodzinnego i karmił cukrem kucyki za murem ogrodu. Później ktoś zaczął szarpać go za ramię mówiąc, że czas na herbatę.
– Ralf! Zbudź się!
Liście szumiały jak morze.
– Zbudź się, Ralf!
– Co się stało?
– Widzieliśmy…
– …zwierza!
– Kto to? Bliźniacy?
– Widzieliśmy zwierza…
– Cicho. Prosiaczku!
Liście wciąż szeleściły. Prosiaczek zderzył się z Ralfem i któryś z bliźniaków chwycił go za rękę, kiedy ruszył w stronę prostokąta blednących już gwiazd.
– Nie możesz wyjść… on jest straszny!
– Prosiaczku… gdzie są włócznie?
– Słyszę, jak…
– To siedź cicho. Nie ruszaj się.
Leżeli nasłuchując, najpierw z powątpiewaniem, ale potem z przerażeniem, w miarę jak bliźniacy ciągnęli szeptem swą opowieść, przerywaną długimi pauzami martwej ciszy. Wkrótce ciemności stały się pełne szponów, pełne straszliwej nieznanej grozy. Nie kończący się brzask zacierał z wolna gwiazdy i wreszcie do szałasu zaczęło się przesączać szare, smutne światło. Dopiero wtedy odważyli się poruszyć, choć świat na zewnątrz wciąż groził niebezpieczeństwem. Labirynt mroku uporządkował się w dal i bliskość, a malutkie chmurki wysoko na niebie nabrały ciepłych barw. Jakiś ptak morski poszybował w górę łopocąc skrzydłami, z chrapliwym okrzykiem, który podjęło echo i coś zaskrzeczało w lesie. Wkrótce smużki chmur nad horyzontem zabarwiły się różowo i pozieleniały pierzaste szczyty palm.
Ralf ukląkł u wejścia do szałasu i ostrożnie rozejrzał się dokoła.
– Sam i Eryk. Zwołajcie wszystkich na zebranie. Cicho. No, idźcie.
Bliźniacy, tuląc się z drżeniem do siebie, odważyli się na pokonanie kilku kroków dzielących ich od następnego szałasu i rozgłosili straszną wieść. Ralf wstał i chociaż ciarki przebiegały mu po plecach, ruszył dla zachowania godności ku granitowej płycie. Simon i Prosiaczek poszli za nim, a z pozostałych szałasów zaczęli przemykać się ukradkiem inni chłopcy.
Ralf wziął konchę z wyślizganego miejsca na pniu i przyłożył do ust, ale zawahał się i nie zatrąbił. Podniósł ją tylko do góry i pokazał im, a oni zrozumieli.
Promienie słońca, rozchodzące się wachlarzowato spod horyzontu, zniżyły się teraz sięgając ich oczu. Ralf patrzył chwilę na rosnący skrawek złota, które oświeciło ich od prawej strony, i jakby mu przywróciło mowę. Krąg chłopców jeżył się włóczniami.
Ralf wręczył konchę bliżej stojącemu bliźniakowi, Erykowi.
– Widzieliśmy go na własne oczy. Nie… nie spaliśmy…
Przyszedł mu z pomocą Sam. Utarło się już teraz, że koncha daje prawo głosu obu bliźniakom naraz, uznawano bowiem ich faktyczną jedność.
– Był włochaty. Coś ruszało się nad jego łbem… jak skrzydła.
Zwierz także się ruszał…
– To było straszne. Tak, jakby usiadł…
– Ognisko się jasno paliło…
– Właśnie je rozpaliliśmy…
– …dołożyliśmy patyków…
– Miał oczy…
– Zęby…
– Pazury…
– Biegliśmy ile sił…
– Wpadaliśmy na różne rzeczy…
– Zwierz pędził za nami…
– Widziałem, jak się skradał…
– Prawie mnie dotknął…
Ralf ze strachem wskazał na twarz Eryka, podrapaną gałęziami raz przy razie.
Читать дальше