„ojcze”, podobnie jak ciągle nie mógł zacząć nazywać matką teściowej, tęgiej stenografki, zajętej właśnie przyrządzaniem kolacji.
„Głuboko uważajemyje Towariszczi!
W swiazi s W aszym pismom ot 7-2-68 soob szczajem, czto my wysłali Wam 15 intieriesujuszczich Was izdanij. Niedostajuszczije Wam jeszczo knigi, a imienno:
1. Hornby Albert Sydney. «Oxford progressive English for adult learners.» London. Oxford Univ. Press.
2. Prejbisz A., Jasieńska B. «Gramatyka angielska w ćwiczeniach»…”
– „…Lud zowie te wyspy Wyspami Porannymi, dlatego że one pierwsze witają dzień i one pierwsze żegnają go” – wzruszył się lektor, czytając komentarz do filmu.
– Oho! Wieloryb! – Popatrzcie, wieloryb! – ucieszył się ojciec. – Włada! – krzyknął w stronę kuchni – wieloryb!
– Co? – zajrzała do pokoju matka Hanki. – Co mówisz?
– Właśnie wieloryb!
– Aha – powiedziała nieuważnie. – Muszę wrócić, bo mi się wygotuje – zakręciła w stronę kuchni.
– Nie możesz zaczekać z kolacją? Jakby na złość, nie możesz popatrzeć. Choćby teraz – są rekiny!
– A opowiedz, jak dziadziuś uratował całą armię Andersa, no, opowiedz… – Hanka poprawiła włosy synowi. Ojciec spojrzał na nią życzliwie i znów zapatrzył się w telewizor.
„… w nastojaszczeje wremia połnostju isczerpany. Kak tolko my smożem priobriesti ich na kniżnom rynkie, to nie zamiedlim wysłat’ ich w Wasz adres…”
– Wieloryby, trzymają się stada.
– Była noc i dziaduś siedział w okopie. Niemcy chodzili na zwiady, jeden Niemiec pierdnął, a dziadziuś myślał, że to strzelają, i wyrzucił granaty, ale nie odwoskowane.
„…Żełajem Wam uspiechow w Waszej rabotie…”
– Foki – mruknął ojciec. – Sporo ich.
– Tak – odpowiedział Włodek. – Widzę.
– Włada!
– No co – weszka matka – o co chodzi?
– No właśnie popatrz, foki.
– Rzeczywiście.
– Ładne te foki, zaraz będą delfiny. I zamknij drzwi do kuchni, bo leci straszny zapach. Bywa, że delfin przeskoczy przez obręcz.
„Z iskrennim uważanijem. Zawiedujszczij Otdiełom Mieżdunarodnogo Knigoobmiena…”
– Rano słońce przygrzało, granaty się odwoskowały i cała armia Hitlera wyleciała w powietrze.
– „…Inaczej niż foka, rekin jest wrogiem człowieka. To dobrze, że jak ona nie wychodzi na brzeg” – ucieszył się lektor.
– Czy nie widzieliście gdzie szklanki? Ciągle giną. W zeszłym tygodniu kupiłam sześć, po osiem złotych… Zresztą nie chodzi o cenę, tylko o to, że nie można dostać. Dlaczego ja się muszę zajmować tymi idiotyzmami? Stale wracam objuczona i jeszcze szklanki giną. Czy nie widziałeś szklanki, Włodek?… Nienawidzę tego wszystkiego!
Włodek pokręcił przecząco głową patrząc na trzydziestokilkuletnią, upodobniającą się coraz bardziej do matki swoją żonę, Hankę, która siedem lat temu była szczupła i zgrabna i wyglądała świetnie w białym kitlu, bo poznał ją, kiedy pracowała jako pielęgniarka, i wtedy musiała mu się przecież podobać, ale nie zastało z tego nic ani nie zmieniło się w serdeczne przywiązanie. Jego zawieszono na rok w prawach studenta za tę historię z Gribojedowem, więc przeprowadził się do jej rodziców i te trzy pokoje po akademiku wydały mu się cudowne, ale już w dwa miesiące później – za ciasne i męczące.
– Byłeś w tej spółdzielni? Dowiedziałeś się? – zapytała tęgawa, nieduża kobieta, która była jego żoną i z którą miał spędzić resztę życia. Upodobnić się do niej, zgrubieć, potem zmaleć, i koniec.
Odpowiedział, że nie był, tłumacząc na jej pogardliwe wzruszenie ramion rozżalony, że przecież widzi, że pracuje cały dzień, na co odpowiedziała, że to musi załatwić mężczyzna, a zresztą ona ma dziecko na głowie. Wycofał się, że absolutnie nie zamierza sugerować, iż powinna to załatwić sama, tak więc zaszło nieporozumienie, jednak celowo formułował uprzejme zdania wiedząc, że ona traktuje to jako prowokację, i – chociaż drażnienie jej było oczywiście bez sensu, nie mógł sobie tego odmówić.
W tym momencie nie przeczuwał jeszcze, że za kilkanaście minut podniesie się i wyjdzie, i to właśnie o godzinie siódmej czterdzieści, czyli w porze, o której przez lat pięć czy sześć, nie przypominał sobie dokładnie, jej matka podawała kolację. Że spotka Irenę, a przedtem kolegę ze studiów, który kierował klubem studenckim w czasie wakacji, i że wydarzą się następne dwa miesiące.
– „Na tym kończymy nasz program o Wyspach Kurylskich. Jednocześnie zapraszamy za tydzień na program zatytułowany Mieszkańcy mórz południowych.”
– To, prawda, może być ciekawe. – Ojciec przejechał dłonią po głowie pokrytej przerzedzonymi siwymi włosami. – Wiesz, będzie o rybach za tydzień – zwrócił się do żony, która właśnie wkroczyła z tacą wypełnioną talerzami z odgrzanym z obiadu mięsem.
– Musisz iść i porozmawiać. Inaczej nie dostaniemy mieszkania nawet za dwa lata. Wszyscy tak załatwiają. Nikt tego nie lubi, ale trzeba to wychodzić. Możesz jednego dnia nie pisać w domu i iść to załatwić.
„… Żełajem Wam uspiechow w Waszej rabotie…” – zakończył i wolno wyciągnął z maszyny kartkę.
– Ale jednakże musiałaś odsmażyć kartofle, po co, po co? – histerycznie załamał się głos ojca. Jeżeli chcesz mnie otruć, to od razu daj mi truciznę.
Wtedy właśnie Włodek postanowił wyjść. Nie jedząc swojego kawałka wyjść chociaż na kilkanaście minut zupełnie sam, bez żadnych wyjaśnień, tak normalnie. Chęć sprawdzenia, czy mu się to uda, była w momencie pierwszym mocniejsza od słabości, dlatego ruszył do drzwi nagle, szybko, ale zaraz zatrzymał go głos matki, potem Hanki, więc zaczął tłumaczyć, że właśnie musi po papierosy, na co niechętnie pokręcił głową ojciec i przestrzegając przed paleniem, przytoczył na dowód oglądany w telewizji film o gołębiu, który dziobnął kroplę nikotyny i zdechł. W każdym razie silna potrzeba wyjścia, chociaż nie zniknęła, musiała jednak przygasnąć. Usiedli więc w czwórkę przy stole, po czym ojciec krzywił się na kartofle, a Włodek je chwalił, starając się wybić rodzinę z jednomyślności: Łyknął herbatę i dopiero wtedy, o godzinie siódmej pięćdziesiąt, uzyskał możność krótkiego wyjścia bez niej i bez dziecka. Więc po dokładnym przykryciu maszyny, żeby się nie kurzyła, bo to drażniło ojca, Włodek, mający lat trzydzieści jeden, wzrostu metr osiemdziesiąt, włosy raczej jasne, ubrany w marynarkę szarą, sweter szary, ciemną koszulę, spodnie ze sztruksu, trochę za szerokie, uszyte nie najlepiej, buty niedokładnie oczyszczone, wyszedł na ulicę i w dwadzieścia minut później mógł zatrzymać się wreszcie przed klubem studenckim wśród różnych grup zaglądających i nie zaglądających przez okno do środka, gdzie grała orkiestra, tańczono i tłoczono się przy barku. Dopiero wtedy zbliżyło się już, zarysowało realnie to tak ważne poznanie Ireny. Ale jeszcze przedtem miał postać kilkanaście minut, obserwując tych naokoło, spotkać wreszcie tego kolegę, szefa klubu, i dopiero wtedy wejść do środka. Przyglądał się więc największej grupce stojącej obok, było to z osiem osób, a mówili tak: – Ewentualnie czyli jak najbardziej, bynajmniej czyli niestety, figo fago, szuru buru cwana gapa, dzień dobry ewentualnie dobry wieczór, usiedli wypili, buch go w migdał żeby krzyk dał, suche majtki na dnie morza, po furmanie bat zostanie, parle parle sucho w gardle, lyly lyly a walizka zginęła, chłop krokodyl, tramwaj w oku, ksiądz milicjant, idź do kąta boś nie piąta, buch go w kolano a on ma nogę drewnianą, duża klatka mały ptaszek, mucha w ciąży, teść komiwojażer, nie wisz z czasem, jak cię mogę, bynajmniej czyli wprost przeciwnie, ja go brzdęk a on pękł, ja do niej lala lala a ona mnie depce po nogach, hop siup Praga bije, ecie pecie ujki mujki, będzie dupa ale z nas.
Читать дальше