Potem przychodził malarz, bo za ścianą dźwięczał śmiech gospodyni i migał w uchylonych drzwiach kuchni-sypialni przezroczysty szlafroczek mini. Malarz zaczął w końcu przychodzić bez drabiny, i ucieszyliśmy się, że nabrano do nas zaufania.
Sobiesław zatrzymywał się przy Jaguarach, Robert smutnie dopijał mleko – zdrowe i tanie. Zdeponowaliśmy większość listów polecających, otrzymując liczne odpowiedzi. Władek napisał, że Gulwy nie zna, pan Ryszard, że ludzi do łopaty w Szwecji nie brak. Robert dostał dwie linijki po angielsku, gdzie użyto słowa „sorry”. Poszedł ze Szwedami, znajomymi swojej rodziny, na lunch, ale musiał sam za siebie zapłacić – na szczęście przezornie zamówił coś mlecznego. Liczył jeszcze tylko na Rogera i Marikę, których wtedy jeszcze nie odnalazł. Opowiadał nam również o incydencie z Turkiem, któremu sprzedał futrzaną komisową czapę i który podpierając się Algierczykami zdarł z niego bezlitośnie. Sobiesław przerzucił się na Mercedesy 220 Automatic i obliczał, że jeśli popracuje przez rok na trzech posadach zaczynając od jutra i ograniczając pożywienie do mleka oraz nie płacąc za mieszkanie, „to w Warszawie – rozmarzał się, twarz mu łagodniała – jadę Nowym Światem, obok mnie modelka, z tyłu dwie modelki i pies, zły wilk. Jedziemy sobie, rejestracja zachodnia, wszyscy stają, milicjant się uśmiecha.”
– „Lecz zaklinam, niech żywi nie tracą nadziei” – zaczęła melancholijnie pani Freda.
– „I przed narodem niosą oświaty kaganiec” – uśmiechnąłem się do pani Fredy, ponieważ uświadomiłem sobie nagle, że jestem o wiele za mało sympatyczny i że chociaż moja rodzina nie pomogła, to jednakże mimo wszystko znajomi Roberta mogliby ewentualnie nieco wyjaśnić naszą sytuację, skoro już zaprosili nas tutaj na Wigilię razem z nimi.
– „Podaj mi rączkę, trumienko. Konik wędzidło gryzie, chrapami świszcze” – znów zaatakowała pani Freda. – To jest Grochowiak – rozmarzyła się. – Był tutaj i zostawił mi książkę na pamiątkę. – Potem zaintonowała kolędę, my za nią uprzejmie wraz z resztą Polaków. Szwedzi mruczeli ją także. Jeszcze zanim zaczęto dawać sobie prezenty, wydarzyła się przykra scena z Sobiesławem, któremu pomyliły się kierunki, bo wypił już o wiele za dużo, i pochyliwszy się, zamiast do mnie, w stronę Anny – odkarmionej, długonogiej studentki architektury w Sztokholmie – zaczął się zwierzać jej zamiast mnie, co by z nią właśnie, taką odkarmioną, szeroką w tyłku, zrobił, gdyby ją gdzieś na boku wywrócił. Ale cała rzecz dała się jakoś załagodzić i teraz nadszedł czas prezentów.
Syn gospodyni dostał więc kwit na zapłacony samochód typu Porsche, czego się spodziewał, więc się nie ucieszył. Anna otrzymała jakieś futro i pantofle, reszta obsypywała się podobnie. Ja i Sobiesław nie dostaliśmy nic, a Robert portfel, ale pusty, co mnie zresztą rozśmieszyło. Potem mówiło się o synu króla, podatkach, willach i wakacjach.
Wracaliśmy przez miasto o północy i Sztokholm był zupełnie pusty. Robert miał prawie pewność otrzymania pracy, a ja niejakie nadzieje. Sobiesław wypadł najsłabiej.
Godzina siódma rano. Udało mi się nadzwyczajnie i stoję już w kuchni baru, mając po lewej Algierczyka, a po prawej Turka. Stoję wpatrzony w taśmę, a właściwie w okienko, przez które brudne naczynia z baru wjeżdżają do nas. Trzeba je zdejmować, posortować – oddzielnie talerze, talerzyki, łyżki, noże itp., postawić na tacach, wsunąć na następną taśmę, która wjeżdża do maszyny zmywającej. Turek odbiera po umyciu, Algierczyk płucze ogromne gary za pomocą patentowego gumowego węża. Patent jest nie najlepszy i wąż przepuszcza, tak że wszyscy jesteśmy opryskani, a podłoga zalana.
Robert ma jeszcze większe szczęście: w instytucie naukowym ściga zbiegłe z klatek myszy, dopędzone w sterylnych, lśniących wnętrzach likwiduje uzbrojony w ogromne rękawice, ujmując zwierzę za ogon i łepek i stosując łagodny ruch dłońmi w strony przeciwne. Sobiesław powiedział, że nie wziąłby takiej pracy mouse-killera, bo lubi zwierzęta, ale oczywiście była to zawiść, ponieważ Robert nie tylko je likwidował, ale także karmił, zmieniał im słomę, dawał wodę, szorował klatki przez dziewięć godzin dziennie i mógł być dla nich dobry. Sobiesław w ogóle był nieswój, bo okazało się, że tamta architektka też śpi na kanapie, jeszcze węższej niż nasza, i że się odchudza.
To rozegrało się wieczorem, pięć dni temu, przed samą Wigilią. Robert wtedy podniósł się i zaproponował, żebyśmy się przeszli. Ale myśmy mieli plany inne: zażyć po dwa proszki elenium 0,1 mg i spać, dzięki czemu problem kolacji byłby zlikwidowany. Powiedziałem więc, że nie. Robert spojrzał z nienawiścią na dojeżdżającego teraz Mercedesem 220 SE do Nieporętu Sobiesława i wyszedł. Wydobyłem proszki i wtedy gospodyni oznajmiła nam, że jest do nas telefon. Telefon był czynny tylko w jedną stronę – z miasta do nas, bo gospodyni obawiała się, żebyśmy go nie nadużywali, a za mieszkanie płaciliśmy rzeczywiście nie tak znów dużo. Dzwonił przyjaciel Sobiesława, bottleman, „Sniegotox”. Odrzuciłem proszki i już w pół godziny później byliśmy na małym przyjęciu u polskich architektów, którzy pracowali tu w swoim zawodzie; ale, niestety, tylko pili wino, a do jedzenia nie było nic. Puścili muzykę i tańczyli – osób było ze dwadzieścia – ja skupiłem się na paczce herbatników, nie osłabiałem się tańcem, natomiast wirował Sobiesław z ogromną, grubą architektką, w przerwie mrugając do mnie, że ona musi się nieźle odżywiać. Potem zniknęli razem, ja zorientowałem się za późno, kiedy metro już nie chodziło, a miejsca w samochodach były zarezerwowane, ale nawet dość szybko mi zleciało tych pięć kilometrów po śniegu piechotą. Na rano byłem umówiony z Robertem w celu zwizytowania nowo odkrytej restauracji, której kucharz miał podobno słabość do Polaków. Potem wrócił Sobiesław z pretensjami.
Godzina jedenasta trzydzieści. Pora lunchu. Taśmy w nieustannym ruchu. Talerze dwoją się, troją, rosną w góry, widelce sypią się na mnie, ręce drętwieją, nogi drętwieją, a maszyna jednak staje – to moja wina: nie zdążyłem zdejmować z taśmy. Ocieram pot, strząsam wodę, w okienku wychodzącym na salę ponad taśmę i talerzami zdenerwowana twarz Finki, która ma pracę ekskluzywną, wyżej płatną, bo wyłącznie zbiera talerze, w związku z czym dostrzega mnie tylko, jeśli nie nadążam. Talerze na lewo, łyżeczki na prawo, talerzyki bardziej w lewo, szklanki jeszcze bardziej w lewo – mam zupełnie mokre włosy, patrzę na zegarek; minęło pół godziny. Główne nasilenie ruchu trwa do drugiej. Potem można na chwilę usiąść. Ale tylko na chwilę i tak, żeby szef nie zauważył. Szef się niby nie interesuje, ale wie wszystko. Nikogo nie ponagla, nigdy nie podnosi głosu, po prostu – zwalnia. Od ręki, bez ostrzeżenia. W związku z czym nie potrzebuje ponaglać. Ja pracuję nielegalnie, bez zezwolenia władz, dzięki wysokiej protekcji brata Mariki, więc staram się nie usiąść.
Godzina czternasta trzydzieści. Ruch znacznie mniejszy. Praca w barze wiąże się z prawem do darmowego jedzenia, ale tu nowa komplikacja: jestem za bardzo zmęczony, nie mam sił jeść, a wynosić nie wolno – co będzie z kolacją? Dziś pracuję do piętnastej, więc pięć po trzeciej zrzucam uniform pomywaczki – pasiasta za mała bluza, kraciaste spodnie – i zataczam się w stronę wyjścia. Jeszcze tylko dziękczynny uśmiech w stronę kierownika: „Good bye, sir”, drugi ukłon w stronę kucharzy, próba uśmiechu do bardzo wysoko notowanej w hierarchii służbowej kasjerki, i wypadam na dwór. Parę metrów dalej siadam na oblodzonych schodkach. Zastanawia mnie bottleman, po takiej pracy chodzący jako „Sniegotox” i jeszcze w nocy roznoszący gazety. Odpocznie za rok w Spitfirze.
Читать дальше