– Aurea prima sata est wyskandowała pani Freda. – Czy uczą was w szkole łaciny? Powiedziałem, że uczą, uśmiechnąłem się do Rogera i wychyliłem kieliszek. Robert coś żywo tłumaczył Marice, Sobiesław szybko wychylił jeden po drugim dwa kieliszki i nałożył sobie trzecią porcję karpia. Szwedzi jedli ostrożnie, wytwornie manewrując widelczykami.
– Może wódeczki? – znów mrugnął do mnie Roger. – Może śledzika? – uśmiechnął się do pani Fredy.
– Wazy – zwróciła się do mnie Marika – zaczęłam zbierać dopiero wtedy, kiedy zaprosiła mnie do siebie moja znajoma i pokazała mi swoje. Zrozumiałam ją…
Robert kręcił się niecierpliwie. Sytuacja jego widocznie nie była jeszcze jasna. Harry, odchylony do tyłu, kołysał się niedbale na krześle, potem nagle objął Annę i pocałował ją w usta. Sobiesław zakrztusił się polską wódką eksportową, a ja słuchając, jak Roger znów zwraca się do mnie „Może wódeczki?” i zaraz „Może śledzika?” do pani Fredy, rozgrzany i rozkołysany wypitą wódką, obserwowałem Szwedów, z których trzech miało marynarki niebieskie ze złotymi guzikami, a dwóch szare z flaneli w ciapki, usłyszałem, jak Sobiesław już po raz drugi zwraca się do mnie, wychwalając zalety Anny dosadnie, wyraziście i wysuwa, zwieszony ku mnie, rozmaite przypuszczenia. Wtedy zmrużyłem oczy i powrócił znowu dzień pierwszy, kiedy to postanowiliśmy, że warto już zapewnić sobie nocleg.
Byliśmy jeszcze ciągle pewni siebie, opierając to zaufanie na doświadczeniach warszawskich, i wtedy Robert poprawił okulary, skupił się ogromnie i rzucać począł nienagannym oksfordzkim akcentem w lewo i w prawo, w stronę ud odsłoniętych i białych włosów, jak zawsze ostro i dowcipnie. Ale nie wywołał żadnego zainteresowania, co Sobiesława zupełnie wytrąciło i zastanawiał się nawet, czy nie warto by którejś trzasnąć, żeby wiedziały, że przyjechali poważni ludzie. Byliśmy już zmęczeni i głodni, całe szczęście, że nie mieliśmy kłopotów finansowych, bo każdy z nas posiadał w kieszeni po pięć dolarów, które oficjalnie pozwolono nam wywieźć, właśnie żebyśmy tych kłopotów nie mieli. Zjedliśmy coś i jeszcze nam prawie połowa została. Poza tym kieszenie wypychały nam polecające listy do cudownie tu poustawianych Polaków i cudzoziemców. W listach tych było napsane: „Cześć, Władek. Załatw wszystko moim dobrym kumplom. Gulwa.” Albo: „Wybacz, że nie pisałem do Ciebie przez dwadzieścia lat, ale proszę Cię serdecznie, pomóż finansowo…” Albo, jak w listach Roberta: „Dear Sir!…”, w których dalej najwięcej było słowa „please”.
Chyba wtedy zaczęliśmy rozmowę o samochodach. Sobiesław oświadczył, że Volvo Sport albo Ford Mustang, bo niczym innym na Nowym Świecie nie wyskoczysz. Na co Robert, że mówi głupio, bo nie można za ostentacyjnie, właśnie cicho, skromnie a solidnie – Volkswagen, nie najnowszy nawet, inaczej z zawiści nie dadzą w kraju zarobić.
Z kolegą Roberta, który miał nam załatwić mieszkanie, spotkać się mieliśmy dopiero o ósmej – wtedy kończył pracę. Szliśmy więc ciągle ulicami, znacznie już wolniej, i zapięliśmy płaszcze, nawet Sobiesław. Ścigaliśmy wzrokiem drzwi zaopatrzone w fotokomórki, smutniej już próbując z długonogimi. Była trzecia i już ciemno, za parę dni Święta, więc ruch na ulicach większy, mijaliśmy świętych Mikołajów i ludzi-butelki z różnymi reklamowymi napisami. Naraz jedna butelka zatrzymała się i powiedziało: „Cześć, Sobiesław!” Potem zdjęła szyjkę i zobaczyliśmy czołowego polskiego playboya, króla Sopotu z roku sześćdziesiątego piątego, doktora medycyny, który już wtedy jeździł nowym Volkswagenem, przywiezionym właśnie ze Szwecji.
– Dzień dobry panom – przywitał się z nami, bo tylko z Sobiesławem był na ty.
Wtedy Sobiesław zapytał go, co przedstawia, a on odpowiedział uprzejmie, że w tłumaczeniu na polski to będzie mniej więcej „Śniegotox” i że to rozpuszcza śnieg, po czym dodał, że jest to praca dobrze płatna. Długo się zastanawiał, ale w końcu powiedział, że mieliśmy szczęście spotykając go, bo dla dwóch z nas ewentualnie zorganizuje nocleg u pewnej pięćdziesięcioletniej Szwedki, ponieważ sam przeniósł się właśnie do innej, która ma lat sześćdziesiąt, koleżankę w tymże wieku i Forda Mustanga. Potem włożył szyjkę i podprowadził nas kawałek mówiąc, że jest kryzys, zamykają fabryki, praca w barach i restauracjach prawie nierealna – jemu udało się znaleźć coś w restauracji koleżanki właścicielki Forda Mustanga, dodatkowo złapał pracę w reklamie, czyli „Śniegotox”, że Turkom i Arabom nie wynajmują mieszkań, tysiąc Jugosłowian, czyli obywateli kraju, z którym Szwecja ma umowę o wymianie robotników, zawrócono z granicy, na pozwolenie na pracę trzeba w każdym razie czekać miesiąc, a przedtem załatwić zapotrzebowanie, Szwedki nie dają się zaczepić na ulicy, że ewentualnie ułatwi nam sprzedaż wódki, papierosów i dwóch adamaszkowych kopert na kołdry, które przywieźliśmy, że poza reklamą i restauracją roznosi jeszcze gazety od czwartej do szóstej rano i że za dziesięć miesięcy kupuje Triumpha Spitfire’a, bo lubi sportowe wozy i szybkość.
– …Czy czytaliście – wzmocnił głos Roger – tę ostatnią wiadomość, że syn króla dostał właśnie naganę za źle oczyszczoną broń?
Teraz długo mówiło się o naganach i pochwałach syna króla, o czym pisały wszystkie gazety, i widziałem, że szwedzcy mieszczanie upajają się tą demokratyczną demonstracją dworu, że ten syn tak normalnie w wojsku, i że ten dwór podziwiają ogromnie. W tę rozmowę włączyli się z prawdziwym ożywieniem także trzej Szwedzi. Obok Robert, dalej starannie cieniując niecierpliwość, nachylił się przymilnie ku Marice i słyszałem słowo Praca we wszystkich przypadkach, odmieniane obok innych, takich jak Przyjaźń, Wdzięczność i Oddanie.
– „A jak poszedł król na wojnę, Grały jemu surmy zbrojne…” Tak, tak. W kraju byłam artystką. Byłam rozrywana. A tu, niestety, sami kupcy – przeciągnęła smutno pani Freda. – W dodatku czasy są dość ciężkie, kryzys…
– A do Polski wrócić to nie? – zakołysał się Sobiesław w stronę Anny.
– Wrócić? – uśmiechnęła się. – Może.
– No właśnie – zaczął – no właśnie. – Urwał, machnął ręką, pochylił się do mnie. – Ja bym ją najpierw tak…
– Może wódeczki? – wychylił się znad stołu Roger. – Może śledzika?
– Zrozumiałam wówczas tę przyjaciółkę i zaprosiłam ją dopiero wtedy, kiedy mogłam jej już swoje wazy pokazać.
Teraz znów rozmawiało się o tym, że syn króla jest w wojsku, że podatki są za duże, a domki najlepiej jest budować w Portugalii. Potem zapytałem Rogera, dlaczego tych trzech Szwedów ma marynarki niebieskie z guzikami złotymi, tamci dwaj w ciapkach, a on na czarno. Na co odpowiedział, że tamci trzej mają Morrisy Austiny czerwone, ci dwaj BMW Automatic białe, a on sam ma Volvo, co zrozumiałem zresztą dopiero później, po paru dniach, kiedy zobaczyłem w największym domu towarowym te niebieskie ze złotym podpisane Austin Morris Red, a obok ciapki podpisane BMW Automatic White. Wiedziałem już wtedy, że to chodzi o zaoszczędzenie czasu Szwedom, żeby się nie zastanawiali, co kupić, bo już się przed nimi zastanowili fachowcy, a oni do fachowców mają zaufanie ogromne. Potem znowu patrzyłem na rozgrzanego, zaczerwienionego Roberta, deklinującego dalej różne słowa, i widziałem, jak się denerwuje, aby ten wieczór nie przeszedł bez wyniku, co go zmuszało do natarczywości, może przesadnej, a on wiedział o tym i dlatego denerwował się jeszcze bardziej, myśląc o powrocie do monotonnie śpiewających w jego piwnicy Algierczyków, gdzie sypia głównie na rozłożonych na podłodze „Paris Matchach”, mając pod głową kalendarz „Playboya”. Robert odwiedzał nas co rano w małej kuchni, którą wynajmowaliśmy – zamienionej poprzez wstawienie kozetki na sypialnię. Tłoczyliśmy się na niej w nocy z Sobiesławem, potem, w trójkę, siedzieliśmy na niej z trudem, wolno sącząc mleko i nie żartując zbyt wiele. Sobiesław studiował gazetę podkreślając ogłoszenia o sprzedaży samochodów dotyczące Volvo Sport i Fordów Mustangów. Za ścianą krzątała się gospodyni, oczekująca przybycia malarza, trzydziestoletniego Araba, przeprowadzającego z podejrzaną powolnością remont jej pokoju. Gdyby nie to, że wchodził codziennie z drabiną, sądzilibyśmy, że to pretekst. Ostatnie trzy tygodnie wykorzystaliśmy na obejrzenie i od strony kuchni większości barów i restauracji w Sztokholmie. Robert miał około stu możliwości zaprezentowania i Oxfordu we frazie zaczynającej się od słów: „Good morning, sir, my name is Nowak. I’m a job seeker.” Spotkaliśmy wielu rodaków, serdecznie pytających, co nowego w konsulacie, oraz wzruszającego Jugosłowianina, który dał nam po bułce z serem. Potem znów „Good morning, sir… przepraszamy za kłopot…” w stronę niechętnych kucharzy, wyniosłych szefów personelu, współczujących portierów. Cała trudność polegała na tym, że przed nami było już tu morze Hiszpanów, Włochów, Algierczyków, Turków, Jugosłowian, którzy wypełnili szczelnie wszystkie kuchnie barów, restauracji i knajp, tworząc inny, zamknięty świat, w którym Szwedzi pracy nie przyjmą. Oni wszyscy bardzo lubią Szwecję, bo tutaj można dobrze zaro-bić, ale jest to miłość nie odwzajemniona.
Читать дальше